środa, 4 grudnia 2013

Dotknięty przez obcego




Można śmiało powiedzieć, że piosenka "So long, Marianne" Leonarda Cohena to piosenka o mnie. Choć za żadną Marianne nigdy "so long" nie wołałem, ani nawet poważnego rozstania w swoim życiu nie przeżyłem.

Nie ma to jednak większego znaczenia. "So long, Marianne" to piosenka o moim życiu, a dokładniej o tej jego szczególnej części, która nigdy się nie wydarzyła. A która -  równie jest dla mnie ważna.

Najpierw więc fruwałem tam i z powrotem. Jadłem i piłem byle co. Szczerzyłem się do księżyca, zataczając pijane kręgi tu i tam. Potem zjawiła się ona.

I used to think I was some kind of Gypsy boy 
Before I let you take me home.

Początkowo odnalazłem komfort.

Well you know that I love to live with you,
But you make me forget so very much.
I forget to pray for the angels
And then the angels forget to pray for us.

Ale czułem, że tracę coś istotnego.

I'm standing on a ledge and your fine spider web
Is fastening my ankle to a stone.

Zrobiło się duszno. Uchyliłem więc okno. Skoczyłem. Spadałem dłużej jednak niż wynikało z moich  kalkulacji.

Wyszedłem z tego kaleki. Zaprzepaściłem życie dla mglistej idei wolności.

Jeśli uznacie więc kiedyś moje życie za nieciekawe i nudne, pomyślcie o tej jego barwnej części, która się nie zdarzyła, od razu zmienicie zdanie.

To, co przychodzi spoza nas i należy do obcych ludzi, czasem jest dla nas prawdziwe bardziej niż my sami dla siebie. Gdy o tym myślę, zaczynam powoli rozumieć Marka Chapmana, który grudniowego wieczora 33 lata temu, czekał z pistoletem pod nowojorskim domem słynnego rockmana.

Za chwilę  słychać już było tylko pięć śmiertelnych wystrzałów i okrzyk: "to ja jestem prawdziwym Johnem Lennonem!".

wtorek, 19 listopada 2013

Wojtek Mazolewski Quintet zagrał w krakowskim Forum Przestrzenie

Tłum, ścisk, gwar. Na zewnątrz dziesiątki skrzyń z czerwonymi jabłkami, kolorowe marynarki, okulary i dym papierosowy wydobywający się z licznych ust, które w zaistniałych okolicznościach pełniły przede wszystkim funkcję praktycznego dodatku do dumy każdego hipstera – wąsów.

Wewnątrz – kolorowe marynarki, okulary, postaci leżące, popijające i gestykulujące. Trzeba nie lada zręczności, żeby przedrzeć się przez nieprzebraną gmatwaninę ludzkich ciał, kończyn, powyginanych i poskręcanych tak, że niektórych (choć w dziedzinie anatomii, nie byłem nigdy, nomen omen, noga), wcale już nie poznawałem. Parłem na przód, do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie grać miał tego dnia kwintet Wojtka Mazolewskiego.

Po chwili już leżałem na leżaku i wszystko wydawało się być piękne. W ręce trzymałem jabłko soczyste i kruche. W drugiej piwo – świeże i orzeźwiające. Obok mnie mi podobni. Salę przygotowano bowiem w ten sposób, żeby każdy mógł obejrzeć koncert w pozycji horyzontalnej. Trudno się dziwić. Znajdowałem się w samym sercu krakowskiej mody, w miejscu skąd arteriami prowadzącymi ku krakowskim dzielnicom i osiedlom płyną życiodajne soki wspaniałego hipsterstwa. Byłem w  Forum Przestrzenie.

Z minuty na minutę, masy ludzkie rosły jak na drożdżach i choć nie wyglądały w większości na zainteresowane koncertem, napierały. Organizatorzy w pewnym momencie stwierdzili, że lepiej będzie jeśli widownia obejrzy koncert na stojąco. Niektórzy skwitowali to jękiem zawodu. Nie było jednak wiele czasu na lamentowanie. Na scenę zaraz nie bez wdzięku wkroczył Wojtek Mazolewski i jego kompania. Wystąpili: Marek Pospieszalski – saksofon, Adam Milwiw-Baron – trąbka, Joanna Duda – piano, Michał Bryndal – perkusja.

Atmosfera nie była typowa dla koncertów jazzowych. Zwykle przychodzą na nie świadomi fani muzyki w skupieniu posłuchać dźwięków, zapłaciwszy często słono za bilet. Tutaj było nieco inaczej, koncert był darmowy, a odbywał się w ramach festiwalu trwającego kilka dni „GRANDA! chodź na jabłka”. (Na ile motyw przewodni miał wspólnego z popularnym producentem najnowszych technologii, tego nie wiem).

Było więc wiele osób, które znalazły się na koncercie zapewne przypadkowo. Z tyłu sali odbiór muzyki ginął w zgiełku rozmów, śmiechów, wygłupów. Nie w smak było to koneserom, dałem więc jeszcze raz tego wieczoru nura w ludzką gęstwę, by za chwilę wychynąć pod samą sceną – tak, że miałem mazolowy kontrabas na wyciągnięcie ręki.

Zobaczyłem zespół w całej krasie: wąsy Barona i Bryndala, irokeza na głowie Dudy, szelmowsko uśmiechającego się Pospieszalskiego i zbyt krótkie (tak modnie jest) spodnie Mazolewskiego.
Rozlegają się dźwięki Nionio. - Jesteście niesamowici, że przyszliście dziś w takiej ilości słuchać tak pojebanej muzyki! – zakrzyknął Mazolewski. Zabawa była rzeczywiście przednia. Był jazz, ale nie dla tych, którzy nie wyściubiają nosa poza klasyczne nagrania Milesa Davisa i Johna Coltrane’a. Grano głównie utwory z „Wojtka w Czechosłowacji”, kilka nowych kompozycji z nadchodzącej płyty „Polka” i pierwszego albumu kwintetu „Smells Like Tape Spirit”. Było przebojowo i rozrywkowo. Między utworami Wojtek przybijał piątkę z kolegami i koleżanką z zespołu.

Stylistycznie repertuar zakrojono szeroko, wplatając w typowo improwizacyjną estetykę covery Nirvany i Maxa Romeo. Brzmiało to współcześnie, rockowo-reaggowo-jazzowo. A może nawet hipster jazzowo?

Wojtek Mazolewski Quintet potrafi dać czadu, grać atrakcyjnie. Podoba się młodzieży (i starszym pewnie też), bo gra bardzo aktualnie i melodyjnie, a jednocześnie stanowi alternatywę wobec muzyki czysto mainstreamowej. Słowem – kto się nie bawił dobrze, ten pewnie głuchy!


piątek, 20 września 2013

Relacja: Wovoka w Pięknym Psie

Mewa Chabiera pląsa boso na scenie. Raphael Rogiński pochyla się nad gitarą. Szpura wierci się za zestawem perkusyjnym. A Ola Rzepka z pewną dozą nieśmiałości uderza w klawisze Hammonda. Cóż to za zebranie, zapytacie. Toż to nic innego jak zespół Wovoka, występujący chybko w Pięknym Psie.

Koncerty Wovoki reklamowane są jako pewnego rodzaju seans spirytualistyczny, podróż do praźródeł muzyki, czy hołd dla kultur transowych. W istocie, jest to nic innego jak mocno archaiczny blues, zagrany jednak nowocześnie, z repetycją mającą na celu wywołać efekt hipnozy.

Wokalistka, na oko bardzo miła dziewczyna, głos miała niski, mocno modulowany. W zasadzie bardziej rockowy niż bluesowy, jazzowy czy inny. Mewa śpiewała bardzo ekspresyjnie, momentami zdzierając gardło na całego i odpływając gdzieś daleko w nieznane przestrzenie. Najlepiej brzmiała przy takich klasycznych starociach jak „Hard Times Killing Floor”.

Raphael Rogiński to z kolei człowiek-zagadka. Na pierwszy rzut oka jakby szarpidrut. Gra brudno, często na otwartych strunach przy mocno przesterowanym brzmieniu. Artykulacja zupełnie rozmyta, solówki grane na jednej strunie. Wszystko u niego ostatecznie sprowadza się do pomysłowej repetycji pojedynczego dźwięku czy frazy. Na początku nie wiadomo czy tak chce, czy inaczej nie potrafi.

Potem jednak przychodzi olśnienie. Człowiek zaczyna rozumieć jak oryginalny i interesujący jest to artysta. Posługujący się nie tylko indywidualnym językiem, ale znacznie szerzej – definiujący własną estetykę. To on właśnie stanowi podstawę brzmienia Wovoki. Projektu na polskiej scenie nietypowego i któremu warto przyglądać się bacznie.


19 września. Kraków. Piękny Pies. Było naprawdę interesująco!

poniedziałek, 2 września 2013

Relacja: Roger Waters na Stadionie Narodowym w Warszawie

Na koncercie Rogera Watersa poczułem się jak bohater „Sensu Życia wg Monty Pythona”. Ten, po którego wątrobę przychodzą lekarze-transplantolodzy. I który tłumaczy, że organ ten co prawda nadaje się do przeszczepu, ale jeszcze go używa i w gruncie rzeczy jest do niego przywiązany. Ci z kolei, śpiewają mu taką oto piosenkę i zamykają dyskusję.



Biedak, przejęty wymową utworu i tym jak nieistotny jest jego wymiar w obliczu ogromu wszechświata - mięknie, a po jego organ wędrują stalowe szczypce.

Na koncercie Rogera Watersa poczułem nędzę swojego jednostkowego istnienia. Bo cóż znaczę ja wobec wielkiego show, które przygotował muzyk?

Zaczęło się od ciemności, którą szybko zastąpiły błyski świateł, sztuczne ognie, iskry, dym, ryk syren i eksplozji. Wybuchła ściana dźwięku.

Na scenę wkracza z tryumfalnie uniesionymi rękoma Roger Waters. Na niego zaś czeka druga para rąk, trzymająca srebrną pelerynę, która zaraz ląduje na plecach mistrza ceremonii.

Z daleka Waters wydaje się zaledwie mróweczką. Wzdłuż sceny jednak postawiono gigantyczny mur, który pełni rolę telebimu, na którym można było oglądać zbliżenia twarzy Artysty, a jednocześnie oglądać wyświetlane nań wizualizacje utworów z legendarnej płyty Pink Floyd.

Co pewien czas na murze pojawiały się też hasła i symbole będące przesłaniem muzyka i jego show. Hasła te wyrażały sprzeciw wobec ideologii, religii, zniewoleniu, globalizacji, międzynarodowym korporacjom, kłamstwu, mass-mediom, problemowi głodu na świecie i wielu innym.

W czasie koncertu Watersa dźwięku dobiegały zewsząd. Nie tylko ze strony sceny. A były to dźwięki najrozmaitsze – na przykład wystrzały z karabinów. Niektóre z nich, zwłaszcza wokal, odbijały się od wewnętrznych ścian stadionu, co sprawiało wrażenie dublowania się, czy mówiąc fachowo, interferencji fal dźwiękowych. Zapewne ktoś przez nieuwagę odkręcił gałkę z pogłosem na maksimum.

W powietrzu z kolei, latały różne obiekty. A to spadający samolot, który pod koniec lotu podpalał się, a to fruwająca świnia czy olbrzymich rozmiarów dmuchany belfer przy okazji - „Another Brick In The Wall”.

Muzyka też nie była zła, choć więcej było tu do patrzenia niż do słuchania.

W skrócie: na koncercie Watersa poczułem się nieistotny. Mur na końcu runął. A ja pozostałem wzbogacony o wiedzę o tym, co myśleć o ideologiach, religiach, zniewoleniu, globalizacji, międzynarodowych korporacjach, kłamstwu, mass-mediach, problemie głodu na świecie i wielu innych.

Bilans jest więc dodatni.

sobota, 24 sierpnia 2013

Woody Allen - Blue Jasmine

Niewiele osób wie, że Woody Allen, ceniony muzyk, klarnecista, w wolnych chwilach, gdy dopada go zmęczenie dźwiękami i odrobina melancholii, zawiesza instrument na kołku. Chwyta wtedy za kamerę, zakasuje rękawy i marzy o kręceniu filmów.

W ten sposób powstało ich już blisko pięćdziesiąt.



Ostatni to "Blue Jasmine". Współczesna adaptacja "Tramwaju zwanego pożądaniem". Historia bardzo woody-allenowska, czyli zupełnie inna niż kilka ostatnich, przypominających kolorowe pocztówki z widokami z Paryża, Barcelony czy Rzymu.

"Blue Jasmine" to Woody Allen z krwi i kości, bo rzecz traktuje o relacjach międzyludzkich. Konkretniej - o związkach. Jeszcze precyzyjniej: o związkach między kobietami i mężczyznami. I tu właśnie precyzja się przydaje: Woody Allen, owszem, kręci filmy o tym, co wydarza się między kobietą i mężczyzną, ale nie kręci filmów o miłości.

Allen kręci filmy o związkach. A miłość i związek to zupełnie inne sprawy, choć zdarza się, że występują jednocześnie.

Wiele powstaje opowieści o namiętności, gwałtownym uczuciu, niespełnieniu czy idealizacji. Znacznie mniej o tym, co chyba przytrafia się częściej: niespełnionych potrzebach, samotności i zmęczeniu, oczekiwaniach, dylematach, poszukiwaniach oraz często zbyt racjonalnych decyzjach.

Bohaterowie filmów o miłości przeżywają chwile, niekiedy absolutnie kosmicznego, uniesienia. Zauraczają się wzajemnie lub bez wzajemności. Czasem żyją długo i szczęśliwie.

Bohaterowie filmów o związkach, takich jak "Blue Jasmine", szarpią się między swoimi oczekiwaniami a rzeczywistością. Szamocą. Dźwigają ciężar swojej przeszłości, nie mogą się dopasować, ani znaleźć swojego miejsca. 
 
W "Blue Jasmine" jest dokładnie tak jak w "Annie Hall". Związki są absurdem. Bez którego jednak trudno żyć.

Ech, trochę się pesymistyczny zrobił ten Allen.  Niech lepiej wraca do gry na klarnecie.

środa, 21 sierpnia 2013

Recenzja: „Miłość”, film o byciu w zespole

W „Miłości” brak prawie wszystkich elementów dokumentu filmowego do jakich przywykliśmy – jednoznaczności, weryfikacji faktów, czy szerokiego spektrum wypowiedzi. I dobrze. Dzięki temu wychodzimy z kina pełni wątpliwości i własnych odpowiedzi.

Chyba każdy widział trailer „Miłości”. Jeśli nie, niech szybko nadrobi zaległości.



Trailer jednak może być mylący. Zapowiada bowiem mocno rock’n'rollowe uderzenie. Jazdę bez trzymanki. Nieprawdopodobną i niebezpieczną opowieść o kilku facetach, którzy przed dwudziestoma laty ostro jechali po bandzie. Słowem – ma być ostre strzelanie z armaty.

Film od pierwszych sekund zaskakuje. Nie ma tu reklamowanego rozmachu. Jest za to mnóstwo badawczych spojrzeń w oczy. Widać to od początku, od sceny kiedy Mikołaj Trzaska wchodzi do salki prób, gdzie czekają na niego koledzy z dawnego zespołu. Niby widzimy energiczne uściski rąk, jakby witali się bezproblemowi i niepamiętający złego kumple z wojska. Ale oczy bohaterów pozostają czujne. Zwłaszcza Trzaska obserwuje dawnych partnerów, a co sobie myśli – nie wiadomo, ale na pewno nie do końca to, co mówi.

Film jest wspomnieniem tego, co dawno minęło. To także próba wskrzeszenia umarłej przyjaźni. Takie cuda udają się jednak nielicznym. Czasy niegdyś były świetne, byłoby więc co przywracać do życia. Grupa Miłość w składzie: Tymoń Tymański, Leszek Możdżer, Jacek Olter, Mikołaj Trzaska, (i w nieco późniejszym okresie także Maciej Sikała) była przez wiele lat najlepszym zespołem jazzowym w Polsce. Świetne czasy, wszyscy się zgadzają, a jednak nikt nie chce do nich wrócić. Zapewne dlatego, że każdy z dawnych członków kapeli powędrował w zupełnie innym kierunku.

„Miłość” to film o relacjach międzyludzkich, bardziej niż o muzyce. Opowiada o spotkaniu trzech osobowości, tak odmiennych, że trudno uwierzyć, że były zdolne razem funkcjonować.

Nie jest to więc typowy dokument muzyczny, w którym oddaje się głos każdemu tylko, kto się zetknął z zespołem. Nie ma tu wypowiedzi producenta pierwszej płyty, zazdrosnej żony, jednego z najwierniejszych fanów, czy członka ekipy nagłaśniającej koncert. I niczego nie brakuje. Reżyser zrealizował film według własnego pomysłu, bez uciekania się do wzorców amerykańskich, z którymi publiczność obyła się dzięki powszechnej dostępności kanału Discovery. Dzięki zmienionej formule dokumentu widz jest zaskakiwany i nie nudzi się nawet przez chwilę.

Bohaterów jest tylko trzech. Czterech, jeśli dodać wypowiadającego się późniejszych fragmentach filmu – Sikałę. Pięciu, gdy uwzględnić Jacka Oltera, który popełnił samobójstwo wyskakując z okna szpitala psychiatrycznego. Na najprostszym poziomie spotykają się tu trzy zupełnie odrębne charaktery. Punkowiec, typ wiecznie niespełnionego artysty, ułożony akademik. Patrzymy na nich z bardzo bliska i widzimy jak na dłoni – interakcje, przyjaźnie, konflikty i sojusze.

Nieistotna również dla reżysera i scenarzysty dokumentu, Filipa Dzierżawskiego, jest warstwa faktów. Nie weryfikuje w żaden sposób wypowiedzi swoich bohaterów, nie cenzuruje. Podaje je nam obraz do własnej oceny.

To seans z pewnością na więcej niż jeden raz. Choć i ten pierwszy jest niezwykle satysfakcjonujący. Zostawia jednak z poczuciem, że zagadka nie została do końca rozwikłana. Film trwa więc jeszcze długo po wyjściu z kina. Rzadko się zdarza reżyserom dokumentu pozostawić widza jednocześnie ze sporą wiedzą na temat przedstawianego zagadnienia i pytaniem kołaczącym się wciąż w głowie: o co tak naprawdę tutaj chodzi?

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Recenzja: Craig Taborn "Chants" (2013)

Craig Taborn nieczęsto nagrywa płyty pod swoim nazwiskiem. W jego trwającej ponad 20 lat karierze „Chants” jest dopiero piąte w kolejności. Nie znaczy to jednak, że ten jedyny w swoim rodzaju pianista próżnuje. Udziela się bowiem obficie na wielu cenionych albumach takich artystów jak: Chris Potter, Roscoe Mitchell, Michael Formanek, Dave Douglas.

„Chants” to jego druga płyta nagrana dla słynnej wytwórni ECM. Dwa lata temu ukazał się świetny „Avenging Angel”. Płyta solowa. Minimalistyczna. Zbudowana w całości wokół ciszy, zdumiewająca dramaturgią, trzymająca w napięciu zdolnym rozsadzić wyobraźnię.

Taborn to spec od kreowania nastroju. Przy czym słowo nastrój należy traktować tu z całą odpowiadającą mu powagą. Gdy mówi się o nastroju w przypadku takich artystów jak Taborn, nie mamy na myśli ognia trzaskającego w kominku w zimowy wieczór, albo kolacji przy świecach.

Zmiana nastroju polega na wprowadzeniu w inny stan świadomości. To przeniesienie percepcji na inne tory. Zmiana interpretacji świata.

Od razu trzeba zaznaczyć, że wejść w tabornowy nastrój nie jest łatwo. Wymaga to porzucenia dotychczasowych wyobrażeń dotyczących czasu i przestrzeni. Jego muzyka zarówno na „Chants”, jak i poprzedniej płycie, pozbawiona jest typowo rozumianej motoryki.

Jest w pewnym sensie zostawiona sama sobie. Nic nie jest tu narzucone, nikt jej nie prowadzi, nie pcha na siłę. Mnóstwo tu otwartej przestrzeni. Wolnej, niezorganizowanej, przykrytej niekiedy mocno abstrakcyjnie brzmiącymi dźwiękami.

Tabornowi na „Chants” towarzyszą Gerald Cleaver i Thomas Morgan. Sekcja rytmiczna, którą nie tak dawno mieliśmy okazję słyszeć na „Wisławie” Tomasza Stańki. O ile jednak na albumie polskiego trębacza panowie grali pod dyktando lidera. To u Taborna tworzą z liderem organizm nierozerwalny, składające się z równej wagi elementów trio. Nic w tym dziwnego, muzycy ci grają już ze sobą od 8 lat. To ich pierwsza udokumentowana studyjnym nagraniem próba.

Muzyka na „Chants” jest mroczna, momentami bardzo kanciasta, nawiedzona, poszukująca, zadająca raczej pytania niż udzielająca odpowiedzi. Jest to jednocześnie pełnokrwista improwizacja, wrażliwa, organiczna, wsłuchana w siebie.

Jest to naprawdę mocna rzecz.


PS. Nie ma na youtubie ani jednego utworu z "Chants". Posłuchajmy więc "This is how you disappear" z poprzedniej płyty Craiga Taborna.



wtorek, 30 lipca 2013

Al Jarreau zagrał w Operze Krakowskiej

Opera Krakowska. Pełna sala. Dyrektor festiwalu Witold Wnuk z niejakim wzruszeniem zapowiada koncert gwiazdy wieczoru. Ale gwiazda nie każe na siebie czekać. Wparowuje na scenę z impetem, chwyta dyrektora za ramię i zmusza do śpiewania. Zasady są znane – szybkie call and response. Intonuje Al Jarreau, dyrektor powtarza. Figle na całego, publiczność wyje ze śmiechu, dyrektor zbladł. Ale kto by nie zbladł na jego miejscu?

Nagle Jarreau obraca się na pięcie. W oku błyska jakaś iskra. Dyrektor ucieka. A na scenie jak z podziemi wyłania się reszta zespołu. Bas, gitara, perkusja, dwóch klawiszowców, z których jeden ma na podorędziu również zestaw instrumentów dętych.

Sam Al jest olśniewający. Wszędzie go pełno. Gestykuluje. Stroi miny. Wygłupia się. A giętki jest jak pantera. Wokalnie to już nie ten sam człowiek-orkiestra, zdolny wyprodukować z pomocą własnej krtani dowolny dźwięk. Dziś braki, 73-letni muzyk, nadrabia niesłabnącą charyzmą.

Sypią się hity: „Your Song”, „We're in This Love Together”, „Take Five”, „Boogie Down”. Jarreau zapewnia: we gonna do everything tonight. Są więc i utwory nowe jak „Scootcha-Booty”.

Za aranżacje odpowiada dyrektor muzyczny zespołu Larry Baird. Wspomniany wyżej klawiszowiec-saksofonista. Sporo jest chórków, solówek na saksofonie, basie czy gitarze akustycznej. Wszystko na bogato. Choć największym atutem pozostaje artystyczna osobowość Ala.

Na koniec niespodzianka. Na scenę Jarreau zaprosił Władysława „Adzika” Sendeckiego. Panowie nie szczędzili sobie ciepłych słów. Polskiego muzyka Al nazwał najwybitniejszym pianistą ostatnich stu lat, z kolei Sendecki amerykańskiego wokalistę ostatecznym i jedynym „King of the Hearts”.

Rozpoczyna się oparta na gerschwinowskim „Summertime” improwizacja duetu. I to jest najlepszy moment całego wieczoru. Jarreau potrafi skorzystać z ogromu przestrzeni kreowanej przez Sendeckiego. Jego głos brzmi fantastycznie, a on sam odpływa gdzieś bardzo daleko.

Tak, to był „King of the Hearts”.

niedziela, 21 lipca 2013

Relacja: Branford Marsalis Quartet w Centrum Kijów

Jaki koń jest każdy widzi, jaki Marsalis każdy wie.

O tym pierwszym wiele mówią porzekadła ludowe, o drugim tylko tyle, że nie słynie z zapału do eksperymentowania. Niektóre źródła dodają tylko, że dźwięk lubi czysty, osadzony w tradycji, najlepiej tej nowoorleańskiej, dla której jazz to nic więcej jak swing plus improwizacja, i który to jazz należy wykonywać bez zadawania egzystencjalnych pytań.

Na koncert konia niestety nie dotarliśmy. Nie oznacza to jednak, że przyrody w miniony wtorek nie podglądaliśmy. Widzieliśmy bowiem jazzowy kwartet występujący w naturalnym dla siebie środowisku. Na scenie Centrum Kijów w ramach XVIII Letniego Festiwalu Jazzowego zainstalował się Branford Marsalis i kompani w osobach: Joey Calderazzo - piano, Eric Revis - kontrabas, Justin Faulkner - perkusja.

Bez zbędnych ceregieli popłynęły dźwięki, a my nadstawiliśmy ucha. Temat wprowadza Marsalis, wszystko jak należy, melodyjny, chwytliwy, z werwą, lecz za chwilę robi krok w tył, chowa się gdzieś w cieniu i daje poszaleć kolegom.

Przyjemnie było patrzeć jak wierci się nad klawiaturą Joey Calderazzo, jak podskakuje na krzesełku, zgrywa, śmieje się pod nosem, jakby płatał figle.

Sekcja rytmiczna staje na wysokości zadania. Drummer po kilku minutach jest już cały mokry, a u basisty widać było obłęd w oczach. Słowem: było jak być powinno, ściśle, precyzyjnie, w punkt.

Na tak urobiony grunt wraca Branford ze swoją solówką. Teraz już niekoniecznie melodyjną, mniej nieco przystępną, za to dość interesującą.

Kończy się utwór pierwszy, zaczyna drugi. Marsalis zmienia saksofon z tenoru na sopran. I tak już będzie do końca wieczoru. Improwizacja, swing, definicja jazzu wyjęta wprost z encyklopedii.

Najciekawszym fragmentem w opinii redakcji był ostatni utwór przed bisem. Rodzaj kilkunastominutowej suity. Najpierw z sopranu wydobywał rozdygotane dźwięki Marsalis, odchylony do tyłu wyglądał niemalże jak stary Sydney Bechet. Potem stopniowo włączała się reszta zespołu. Dźwięk z sekundy na sekundę się zagęszczał, robił się coraz bardziej intensywny, aż w końcu zatrząsł się pod wpływem swojego ciężaru. Coś pękło – wszyscy umilkli.

I w tej niecodziennej ciszy Branford prowadzi subtelny dialog z Joem Calderazzo. Dialog pełen dyskrecji i zrozumienia, a jednocześnie znaków zapytania i poczucia, że zdarzyć się może wszystko.

Za chwilę podpina się sekcja i to już koniec. Zespół schodzi ze sceny. Za moment kwartet wróci i uderzy najklasyczniej jak tylko się da – St. James Infirmary. Publiczność wiwatuje, my razem z nimi.

Dobry koncert.




poniedziałek, 1 lipca 2013

27

Ostatnio urodziny przydarzają mi się coraz częściej. I wybaczcie - to tyle na dziś, jeśli chodzi o wstęp.

W dzień urodzin nurtuje mnie w zasadzie jedno – nie mam bladego pojęcia czy jestem z czasem pogodzony czy może z czasem jestem na bakier. Patrzymy na siebie podejrzliwie. I trudno powiedzieć jaka jest dopuszczalna granica wzajemnej akceptacji. Tak aby zachować samego siebie, ale pozostać w zgodzie z naturalnym przemijaniem.

Życie najchętniej wyobrażałbym sobie jako siedzenie w wygodnym fotelu z dobrą perspektywą na całość rzeczywistości. Z wysokości spokojnie przyglądałbym się zdarzeniom, i wybierał tylko te naprawdę interesujące, od czasu do czasu zstępując z komfortowego piedestału, by oddawać się smaganiom prądów wodnych, smakowi lodów Magnum Almond i chyba największej danej człowiekowi przyjemności – poczuciu, że w końcu po godzinach trudu i wysiłku, coś się zrozumiało.

Urodziny są już częścią krajobrazu codziennego. Tym razem jednak urodziny to naprawdę niecodzienne. 27 lat. Wiek, w którym odeszli najwięksi w historii muzycy rockowi – Hendrix, Janis Joplin, Kurt Cobain, Robert Johnson. Muzycy, którzy przez wiele lat pozostawali nie tyle idolami czy wzorami do naśladowania, lecz kreatorami najwspanialszych na świecie opowieści. Opowieści, w które wchodziło się z przejęciem, bez żadnych zastrzeżeń czy sceptycyzmu. Tak jak na kolanach dziadka siada mały brzdząc, by wysłuchać niezwykłej historii o dalekich królestwach, wielkich bitwach, smokach i księżniczkach.

27 lat. Wiek być może z tego wszystkiego symboliczny – wyznaczający umowną granicę między dziecinnym bujaniem w obłokach, a twardą rzeczywistościa.

Pytanie więc na dziś - czy można jeszcze marzyć, mając 27 lat?

Nic nie zostanie po czczych fantazjach, wieczorach przeleżanych na plecach z widokem na niebo, piwach powypijanych w krakowskich parkach tak najzupełniej beztrosko. A przede wszystkim po najpiękniejszym uczuciu bycia wszystkim i niczym, nieokreśloną materią, która może w nieskończony sposób się definiować i przybierać zupełnie dowolne kształty i nazwy. Jednego dnia będąc filozofem, następnego podróżnikiem, jeszcze innego poetą albo astronomem.

Marzenia obecnie stają się celami, które pieczołowicie się wytycza i mniej lub bardziej skrupulatnie realizuje.

Prośmy więc opatrzność o skrupulatność i jednocześnie pocieszajmy – do wieku Kolumba jeszcze trochę nam zostało.


piątek, 7 czerwca 2013

Ravi Coltrane - Spirit Fiction

Najpierw był bunt. Coltrane, Taylor, Coleman i kilku innych jeszcze szaleńców wywróciło do góry nogami porządek obowiązujący w muzyce.

Grano od tamtej pory dziko, pierwotnie, czasem wulgarnie. Dźwięki płynące z ich instrumentów pełne były dysonansów, zgrzytów, sprzężeń. Wszystko to jęczało, płakało i wyło, jednocześnie eksponując niezwykłą, niespotykaną nigdy dotąd, siłę duchową.

Tak powstał free jazz.

Dziś to pełnoprawny styl muzyczny. Ze swoim własnym językiem, środkami wyrazu, nakazami, zakazami, regułami.

Bunt stał się konwencją.

Świetnie rozumie to Ravi Coltrane, który nie sili się na oryginalność, tylko bierze ten już utrwalony język i poleruje go na błysk z niezwykłą finezję. Domywa wszystkie nieczystości i podaje na lśniącej tacy.

"Spirit Fiction" jest jak nowe Ferrari - błyszczy, mieni się, połyskuje.

Całość, jakby się uprzeć, można by powiesić na ścianie albo wstawić w gablotę.


środa, 5 czerwca 2013

Zabij ten lęk, on się mży jak ćma w noc ciemną...

Tekst - Witkacy. Wykonanie - Marek Grechuta.




Nigdy nie dowiemy się czy zrobił to w przypływie szału, czy narkotycznej ekstazy. Witkacy dostał się do wnętrza samego siebie. Po prostu wymacał odpowiednie miejsce na ciele, wbił palec w szczelinę i zabrnął tam, gdzie tlą się rzeczy nienazwane.

A w środku – same strachy, niepokój, panika, lęk. Puszka Pandory. Rozbita tak jak się wsadza kij w mrowisko.

Każdy z nas ma w sobie taką zimną puszkę. Ludzka słabość nie pochodzi z zewnątrz. Wszystko czego boi się człowiek i przeciwko czemu występuje, tkwi w nim samym.

Witkacy zamarł wobec odkrycia, zbladł, zesztywniał, zawył.

Potem był już tylko lęk, parę słów i śpiew.


Zabij ten lęk
On się mży jak ćma w noc ciemną
On patrzy i rodzi to
Czego już maską nie pojmiesz
Zabij ten lęk
Co się czai przez twe włosy
I sięga
Sięga po to
Po to co jest poza miejscem
Co jest zaprzeczeniem niczego

piątek, 24 maja 2013

Recenzja: Fredrika Stahl "Off to Dance"

„Off to dance” zaczyna się od przebojowego „Willow”. A my, niejako z rozpędu, nie zauważamy jak mija cały krążek. Reszta utworów, kawałek po kawałku, spokojnie grzeje się w cieniu pierwszego.

Są więc dwa rodzaje artystów. Tacy którzy otwierają swój repertuar najlepszym utworem oraz ci, którzy największym swoim hitem listę zamykają.

Pierwsi zaczynają od przeboju, bo mają uboższy repertuar, a dodatkowo muszą zwracać na siebie uwagę i walczyć o uznanie.

Drudzy, dojrzalsi, z wolna budują napięcie, zostawiając słuchaczy w poczuciu, że najlepsze dopiero przed nimi.

Do pierwszej kategorii (przynajmniej jak na razie) należy Fredrika Stahl. Urodzona w Szwecji, niespełna trzydziestoletnia wokalistka, nagrywająca płyty dla Sony Music we Francji. Debiutująca w 2006 roku, „Off to Dance” jest jej czwartym albumem.

Fredrika ma głos czysty, subtelny, a linie wokalu momentami są naprawdę niebanalne. Chwytem 
marketingowym wydaje się jednak, umieszczane muzyki firmowanej jej nazwiskiem w kategorii jazz. Album ma bardzo radiowy charakter. Brzmi to gładko (zbyt), produkcja wyczyszczona jest ze wszystkich potencjalnych nierówności, zgrzytów, szmerów. Fredrika Stahl to utalentowana wokalistka, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że potraktowano „Off to Dance” zbyt sterylnie.

Ostatecznie otrzymujemy całkiem miłą płytę. Pod warunkiem oczywiście, że nie słucha się jej od końca.



piątek, 17 maja 2013

Relacja: Gregory Porter (Festiwal - Starzy i młodzi w Krakowie)

Muzycy Gregory'ego Portera byli jak konie wierzgające w boksach, nie mogąc doczekać się wyścigu. Nie przypominam sobie, żebym widział kiedyś instrumentalistów tak głodnych gry. Osobiście najbardziej podobał mi się pianista – Chip Crawford. Szaleniec w czystej postaci, jego styl był absolutnie nieokiełznany, żywiołowy, oparty na prostych, ale oryginalnych zagrywkach.

Sam Porter ma głos potężny. Nie ulega wątpliwości, że gdyby wybrzmiał w całości potencjału, zatrząsłby Kinem Kijów w posadach.

Nie ma się jednak czego obawiać. Gregory Porter to człowiek nad wyraz łagodny. Elegancki, pełen umiaru, zachwycający.

Weźmy choćby takie „Work Song”. Najpierw kilkuminutowy popis a capella, wspomagany jedynie ledwo słyszalnymi, rytmicznymi zaśpiewami kolegów. Potem wybuch energii tak gwałtowny, że osunąłem się z fotela, a pod koniec utworu, gdy Porter już tylko skakał i wykonywał brawurowe kopnięcie w powietrzu, leżałem plackiem na ziemi.

Było wspaniale. Zabrzmiały swingujące „On My Way To Harlem”, fantastycznie soulowe „Real Good Hands” czy tytułowy utwór z ostatniego albumu „Be Good”.

Były ballady, tona improwizacji, kipiało to żywiołem i świeżością.

Słowem – bomba!



niedziela, 12 maja 2013

Wywiad z Pawłem Kaczmarczykiem

Stoję przed kaczmarczykowymi drzwiami. Nikt nie otwiera. Przede mną czarny napis „Bass players don’t fret”. To więc na pewno tu. Dzwonię. Czekam. Myślę sobie – nici z tego wywiadu. Obracam się na pięcie i odchodzę. Nagle słyszę za sobą wołanie. Zza framugi wyłania się głowa nieco zaspanego pianisty. Przeprasza i tłumaczy – to dlatego, że wczoraj było tak grubo! (wywiad miał miejsce po pierwszym koncercie kwietniowego cyklu Directions in Music).


I zaczyna opowiadać o tym jak siedzieli do 6 nad ranem i jammowali z muzykami w Harris Piano Jazz Bar, a także o tym, że Polska nie jest złym krajem do grania muzyki improwizowanej.
Naszym narodowym przyzwyczajeniem jest narzekanie. A nie jest wcale źle. Jeśli zakładasz, że chcesz być muzykiem, to możesz z tego wyżyć. Polska to jeden z nielicznych krajów, gdzie jest to możliwe. Przy czym, „wyżyć” to bardzo adekwatne słowo. Najlepiej zapomnieć o perspektywach na duże mieszkanie i luksusowy samochód. I trzeba pamiętać jeszcze o jednym – muzykiem się jest na cały etat. Wstaje się rano, ćwiczy, komponuje. Tylko w ten sposób można coś osiągnąć. Jeśli mówimy o problemach, to trzeba powiedzieć, że w Polsce coraz wyraźniej brak porządnej edukacji muzycznej. Widać, że moje i młodsze pokolenie jest mniej umuzykalnione od pokolenia naszych rodziców.

Mówisz o tym pokoleniu, które na niespotykaną w historii skalę spotyka się wokół muzyki w klubach, pubach czy na koncertach?
To prawda, ale w tych miejscach muzykę traktuje się jedynie jako formę rozrywki. Bez świadomości, że to jest sztuka większa. Obecnie klubem muzycznym nazywa się miejsce, gdzie idzie się poimprezować a za muzykę odpowiedzialny jest DJ, któremu wydaje się, że gra, a on po prostu puszcza kawałki.

Zaraz, zaraz. Sam ostatnio grywasz z DJ’ami.
Tak, ale z takimi, którzy rzeczywiście są muzykami. Różnica jest miażdżąca. Do niedawna myślałem, że DJ po prostu puszcza muzykę z deck’ów. A to bardzo duża sztuka. Jak za konsolą siądzie, ktoś kto się na tym zna, to ludzie na parkiecie po prostu dostaną „kota”! Tempo interakcji i dynamika zwala z nóg.

A może mała popularność muzyki ambitnej takiej jak „jazz” wynika stąd, że po prostu źle się to słowo kojarzy.
Z pijaństwem i narkotykami? To już historia. Wiele się od tego czasu zmieniło, choć zdarzają się „wyjątki”.

A może raczej przywodzi na myśl coś trudnego i niezrozumiałego? Coś, co stawia się bliżej muzyki klasycznej niż rozrywkowej.
Nie wiem czy tak jest. Współczesne pokolenie muzyków świetnie się bawi. Wcześniej, Stańko czy Muniak też potrafili „elegancko jechać po bandzie”. To byli poważni rocknrollowcy. Ja oczywiście też się bawię. Ale jednocześnie traktuję to śmiertelnie poważnie (śmiech). Po prostu wiem, że jak nie wstanę o 8 rano i nie będę zapieprzał w ćwiczeniówce, i nie przywalę później grubym soundem na koncercie, za który publiczność zapłaciła, to będę zwyczajnym oszustem.
Dla mnie w byciu muzykiem, ważne jest, żeby uświadomić sobie, że wcale nie musisz nim być. Wtedy muzykę gra się najlepiej. Na tym polega cały paradoks. To zupełnie coś innego niż mówią w szkołach muzycznych, gdzie wpajają Ci, że masz wchodzić raz po raz na estradę, a najlepiej być solistą błyszczącym w świetle reflektorów. Po prostu nie można za bardzo chcieć. Potrzebny jest balans.

Może na tym właśnie polega problem polskiej reprezentacji w piłce nożnej.
Powiem tak, nie kopmy leżącego. Sytuacja się nie broni od wielu lat. Na piłkarzach ciąży wielka presja, m. in. wynikająca z faktu, że swoją grą muszą rozliczyć się z ogromnych pieniędzy, które zarabiają. Największy szkopuł tkwi jednak w tym, że za nisko wytyczamy sobie pułap. Myślimy, że chcemy być jak Boniek, ale nie przyjdzie nam do głowy, że możemy być jak Ronaldo. Kwestia punktów odniesienia. Jeśli myślisz o małym fiacie, musisz marzyć o mercedesie. Gdybym ja zakładał tylko, że chce osiągnąć względny sukces w Polsce, to prawdopodobnie, do niczego by nie doszło.

Co więc zakładałeś?
Żeby grać, grać i grać. Jeśli umiesz rozmawiać z ludźmi, a przede wszystkim umiesz słuchać rad bardziej doświadczonych, to jesteś w stanie robić rzeczy, które wydawały się nie do ruszenia. Mamy świetnych muzyków, którzy tworzą naprawdę imponujące rzeczy, głównie za granicą. Ale punkty odniesienia mamy jakie mamy.

Jak się czujesz, kiedy ktoś mówiąc o Tobie używa określenia „nadzieja polskiego jazzu”?
Był taki czas, kiedy mi to bardzo dobrze robiło. To naturalne, że rośnie pewność siebie, kiedy ktoś kilka razy powie, że to co robisz jest dobre. Ale ostatnio zauważyłem, że tego typu komplementy wprawiają mnie w duże zakłopotanie. Największym przeciwnikiem w świecie dźwięków jest pochlebca. Kompletnie odrywa od rzeczywistości.
Ostatnio panuje taka moda, żeby wmawiać wszystkim wokół, że się robi coś nowego. A przecież żaden z artystów, którzy popychali muzykę do przodu, nie mówił bez końca o tym, że popychał ją do przodu. To się po prostu działo. Przychodzi na przykład taki dwudziestoletni adept i sam sobie wystawia bałwochwalczą ocenę. Ja się wtedy pytam – na podstawie czego? To brak szacunku do ludzi bardziej doświadczonych mających zapas artystyczny. Jeśli ktoś jest na scenie powiedzmy 15 czy 20 lat dłużej, to po prostu musi być lepszy. Nawet gdybym osiągnął nie wiadomo jaki sukces, komercyjny czy artystyczny, to bym ostro sobie przyżartował, gdybym obwieścił światu, że mogę się równać z Możdżerem. W ten sposób to nie działa.

W 2002 roku zostałeś laureatem festiwalu Jazz Juniors. 10 lat później jesteś jego dyrektorem artystycznym. Jest tu jakaś symbolika?
Ja z tym konkursem byłem związany od zawsze. Przeszedłem chyba przez wszystkie etapy: byłem w komisji kwalifikacyjnej, w jury (kilkakrotnie) i wygrałem konkurs w 2002 roku. Rok wcześniej też brałem udział, ale zostałem zdyskwalifikowany. Miałem też zaszczyt wystąpić jako gwiazda festiwalu po wydaniu płyty w ACT-cie.
Krakowskie środowisko muzyczne jest ewenementem na skalę Polski. Nie zawsze potrafimy się promować, a mamy przecież tu świetnych muzyków. Moim marzeniem jest, żeby festiwal był w stanie coś w tej kwestii zmienić. W zeszłym roku przyjechało sporo osób, dziennikarzy, z całej Polski i zza granicy, widzieli konkurs i jak patrzyli na to środowisko krakowskie, słuchali jammów i byli pod dużym wrażeniem poziomu artystycznego naszych muzyków! Ciężko znaleźć inne miasta, gdzie codziennie grana jest muzyka jazzowa na żywo – jest Piec Art, Harris Piano Jazz Bar, czy Jazz Club u Muniaka. Gra się tu naprawdę na wysokim poziomie.

Chciałbym zapytać Cię jeszcze o plany wydawnicze.
Czas pokaże. Jak na razie czekam na uśmiech losu. Zastanawia tylko sam fakt samego sensu wydawania płyt w obecnej koniunkturze.

Tak przeważnie wygląda życie muzyka. Co kilka lat wydaje autorską płytę.
Tak faktycznie jest, a może raczej było. Muzyk nagrywał płyty, ale robił to dlatego, że ktoś tego potrzebował. Ktoś te płyty kupował. Pamiętam czasy, kiedy każdy miał swoją kasetę, później minidisc, a później CD. Jak się zaczęły czasy internetu i komputerów, to wszyscy mieliśmy już wspólne pliki. Słowo „kradzież” zamieniło się więc na „piractwo”, a te z kolei już na zupełnie niewinnie brzmiące wyrażenie „udostępnianie plików znajomym”.
Jeśli ktoś mi zasponsoruje takie działania, jestem gotowy do nagrania nawet 10 płyt w tej chwili. Różnych, z różnymi unikalnymi projektami. Jednak, jeśli ma to odbyć się na zasadzie – „nagraj płytę, a ja ją chętnie ściągnę”, to ja dziękuję. Na ostatnią wydałem 70 tysięcy złotych swoich życiowych oszczędności.

No tak, ale ta płyta pchnęła Twoją karierę do przodu. Jest jakoś tak, że muzycy są postrzegani przez pryzmat swoich płyt.
Ja to robię przez facebooka i youtube’a. Mogę nagrać koncert, puścić w sieć i ludzie zobaczą w jakiej formie jestem. Wolę kupić sobie nowy instrument, popłacić zaległe rachunki, niż brać kolejny kredyt i bawić się w nagrywanie muzyki do „spiracenia”. Przez czas 15stu lat koncertowania nie dorobiłem się własnego fortepianu, co jest nadal moim niespełnionym marzeniem.
Wolę prezentować i realizować nowe projekty. Od września 2010 roku w ramach cyklu „Directions In Music” zaprezentowałem 18 projektów z udziałem najznakomitszych artystów polskiej sceny improwizowanej.
A najbardziej lubię skoczyć do ćwiczeniówki, pograć, posiedzieć ze swoimi muzykami z zespołu. Nie mam już obsesji, żeby grać z tymi nieosiągalnymi, zza granicy. Jammujemy w stałym składzie. To ma ogromną wartość. Tak tworzy się się chemia. To niesamowite, kiedy nie liczysz czasu, robisz przerwę, a po chwili spontanicznie uderzasz akcent czy wchodzisz z melodią równo ze wszystkimi. Tak jakbyśmy razem podjęli i zakomunikowali sobie nieświadomie tę decyzję. Nie ma nic wspanialszego w muzyce improwizowanej!

Chciałbym aby ten rok okazał się na tyle łaskawy, że ukazałoby się moje nowe autorskie wydawnictwo z gotowym obecnie projektem Audiofeeling Trio. W lipcu będą miały również miejsce dwie premiery. Pierwsza to projekt z Grzechem Piotrowskim, Poogie Bellem, Hadrien Feraud i Patchesem Stewartem, w którym wezmę udział. Druga to mój nowy Ethno Collective z udziałem Mino Cinelu, Theodossi Spassov’em, Jorgosem Skoliasem i Grzechem. Wakacje spędzę pracując 3 tygodnie z World Orchestra Grzecha Piotrowskiego gdzie będziemy przygotowywać festiwal na Cape Verde u wybrzeży Senegalu. Podsumowaniem tej całorocznej intensywnej pracy będzie najbliższy Festiwal Jazz Juniors, który w tym roku zapowiada się imponująco. Szczegóły wkrótce.

piątek, 10 maja 2013

Szczypta refleksji po koncercie w Łodzi

Nie jest muzykiem wybitnym. Tak wszechstronnym jak Guthrie Govan, sprawnym technicznie jak Al di Meola. Ma jednak coś o wiele istotniejszego – swój własny, niepowtarzalny głos. Sposób w jaki artykułuje dźwięki, to jak one brzmią, płyną, następują po sobie, jest jedyny w swoim rodzaju. 

„Ja przede wszystkim pisze piosenki – mówi w wywiadach Knopfler - Guy Fletcher z mojego bandu bije mnie instrumentalnie na głowę”.

Młodzi muzycy marzą o tym, żeby być jak ich mistrzowie. Wszystko jedno kogo chcą naśladować – Tony'ego Emmanuela czy Warrena Haynesa. Zdarza się, że robią to naprawdę znakomicie.

W muzyce ważniejsza jest jednak osobowość. Albo mówiąc inaczej – sukces osiągają nie ci najsprawniejsi czy nawet najbardziej utalentowani wirtuozi. Zwyciężają ci, którzy mają swój indywidualny głos i opowieść do przekazania.

Takim kimś jest Mark Knopfler.




sobota, 4 maja 2013

Relacja: Leszek Możdżer i Lars Danielsson – Starzy i Młodzi w Krakowie

Nie brakuje na świecie malkontentów. Przecież Możdżer to gwiazda mainstreamu, celebryta, modniś. Sprzedał się już dawno temu i nie ma własnego stylu. Można zżymać się bez końca na Leszka Możdżera. Trudno jednak o bardziej wszechstronnego pianistę.

Bo z jednej strony, potrafi zagrać tonem czystym, przejrzystym, klarownym. Ale to nie dziwi nikogo, melodia to zawsze była mocna strona Możdżera.

Potem jednak dźwięk pianista preparuje, spontanicznie kładąc na strunach fortepianu szklankę czy ręcznik. I dokonuje nie lada zręcznych rytmicznych akrobacji. Fruwa nad klawiszami aż dech zapiera. Wydaje się, że improwizacja wyrzuciła go w nieznane lądy, by za sekundę ku zaskoczeniu publiczności, zagrać z Danielssonem wspólnie dźwięk w dźwięk skomplikowaną frazę.

Następnie inicjatywę przejmuje Lars. Zamienia kontrabas na wiolonczelę. Gra wolno, daje strunom wybrzmieć. W mgnieniu oka kreuje bezmiar przestrzeni i napięcia. Dźwięki następują po sobie niespiesznie, wibrują, rozchodzą się po kątach. Zajmuje to tak, że kompozycja zdaje się kończyć, zanim rozpoczęła się na dobre.

Finalnie obaj panowie traktują swoje instrumenty czysto rytmicznie. Po prostu uderzają w nie dłońmi. Płynie groove. Żwawy, giętki, błyskotliwy.

Jeśli za miarę relacji między dwojgiem ludzi uznamy szerokość pola ich porozumienia, to z całą pewnością Możdżer i Danielsson pozostają w związku nad wyraz intymnym. Ciągły kontakt wzrokowy, drobne gesty, uśmiechy dawały wrażenie, że muzycy nie mają przed sobą tajemnic. Ot, muzyka okazuje się najlepszą z możliwych sytuacji komunikacyjnych.

Pojawiły się utwory z nagranej w duecie „Passodoble” („Praying”). Nie brakło też kompozycji z pokrytego podwójną platyną albumu „The Time” („Easy Money”). Na bis z kolei muzycy wykonali „Svantetic” Krzysztofa Komedy.

Wszystko to się działo z łatwością, lekkim dotknięciem, wirtuozerią. Panowie byli tego wieczora w dobrej formie. Odprężeni, biła od nich energia, świeżość, elegancja.

No, chyba nie ma z nami już żadnych ponuraków.

Niechaj więc błogosławieni z wysoka i głębi będą Leszek Możdżer i Lars Danielsson!

wtorek, 2 kwietnia 2013

Recenzja: Tomasz Stańko "Wisława"

To jedna z takich płyt, o których z góry wiadomo, że nie można nic złego napisać. Mamy tu bowiem czołowe postaci polskiej kultury wysokiej. Najbardziej uznanego na świecie polskiego jazzmana -Tomasza Stańkę, który rozpoczął karierę u boku Krzysztofa Komedy, a później szybko piął się w górę by występować z największymi na świecie – Davem Hollandem, Cecilem Taylorem czy Jackiem DeJohnettem.

I mamy Szymborską, której nazwisko po tym jak dokonała się „tragedia sztokholmska” znane jest każdemu, nawet temu kompletnie się poezją nieinteresującemu, a odmieniane jest przez wszystkie przypadki najmłodszym obywatelom Rzeczpospolitej od wczesnych lat szkolnych.

Nie ma więc nic bardziej właściwego niż zakrzyknięcie z entuzjazmem zanim jeszcze wyciągnie się płytę z pudełka.

Myśmy jednak opakowanie postanowili otworzyć.

I znaleźliśmy w nim nawet nie jedną, a dwie płyty. Ponad 100 minut muzyki.



Muzyki wolnej, przydymionej, nieco mglistej konsystencji. Tomasz Stańko i podążająca za nim trupa w osobach: David Virelles (fortepian), Thomas Morgan (kontrabas), Gerald Cleaver (perkusja), stawia kroki jak się zdaje na początku odrobinę ospale.

Z pierwszego planu najczęściej nie schodzi trębacz. Momentami ponury, zawsze bardzo liryczny, a niekiedy nawet świdrująco-free jazzowy. Jest w grze Stańki to, co podoba nam się niezmiennie od lat. Bogactwo tonu. Dźwięki wydobywane z jego instrumentu są tak obfite w barwy i odcienie, że nasz umysł skłonny jest ulec iluzji i nie odbierać ich jedynie jako wrażeń słuchowych, lecz widzieć w nich niewyczerpany repertuar smaków i zapachów.

Jak to się wszystko ma do poezji Wisławy Szymborskiej trudno powiedzieć. Nie ma tu z pewnością wiele z poczucia humoru poetki i jej dystansu do opisywanej rzeczywistości. Jest za to co innego. „Wisława” to płyta niebanalna, ale opowiedziana prostymi zdaniami. Jeśli postawimy sobie za punkt honoru znalezienie jakiegoś wspólnego mianownika między muzyką Stańki, a poezją Szymborskiej, to pewnie należałoby pójść w tym kierunku.

Nagranie to zdecydowanie nie byle jakie, choć do wybitności może tu trochę brakuje. Przede wszystkim większej autonomii pozostałych członków zespołu. Mimo pewnego zakresu swobody, nie wyłamują się z traktu wytyczanego przez Stańkę.

Podsumowując: krzyczeć z radości można było przed otwarciem pudełka, krzyczeć można i po. Choć to drugie zapewne bardziej przyjemne.

sobota, 9 marca 2013

Recenzja: Pat Metheny „The Orchestrion Project”


Było tak: wizyta u dziadków. Młodego Pata nudzą rozmowy dorosłych przy stole. Wymyka się więc ze swoim kuzynem pobuszować trochę po wielkim domu. Chłopcy długo się nie zastanawiają, od razu dają nura do piwnicy. A tam, znajdują coś co na zawsze zmieni życie przynajmniej jednego z nich.

Pianola. Mechaniczne, napędzane siłą nóg pianino. Zdolne zagrać każdą melodię zapisaną na specjalnych rolkach. Choć instrument pokryty był grubą warstwą kurzu i zdawał się być nie używany od dziesiątek lat, chłopcy wypróbowali wszystkie rolki. „To jest coś! Niby staroć, ale zupełnie jak z filmu science fiction” – myślał Pat.

Pat Metheny rośnie zdrowo. I szybko robi karierę jako muzyk. W wieku 19 lat poznaje słynnego wibrafonistę Gary’ego Burtona, który zaprasza go do współpracy. Pierwsze płyty nagrywa zaś z z Jaco Pastoriusem. Nie mija długa chwila, a Metheny rozbłyska jako jedna z najjaśniejszych gwiazd jazzowego światka. Dziś znamy go wszyscy.

Mimo upływu lat, kolejnych nagród Grammy, jest jednak coś co nie daje Methenemu spokoju. Wspomnienie z dzieciństwa – mechaniczna pianola.

Pat znowu daje nura. Tym razem do biblioteki. Tam pochłaniają go książki o Orchestrionie. Wielkiej XIX wiecznej szafie grającej – o wiele bardziej skomplikowanej niż dziadkowa pianola.

Metheny zatrudnia sztab naukowców i mechaników: chce mieć orchestrion na miarę XXI wieku. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. Wielka maszyna składa się z przeróżnego rodzaju bębenków, dzwoneczków, cymbałów, marimb, robotów gitarowych, czyneli, rur, wibrafonu, czy nawet odpowiednio nastrojonych butelek z wodą, w które specjalna pompa dmucha powietrze. Wszystko to wprawiają w ruch młoteczki, popychacze, ciągadełka. W 2010 roku Pat wydaje przełomową płytę „Orchestrion” i wyrusza w trasę koncertową. Z Orchestrionem zwiedza niemal każdy zakątek świata. Także Polskę.



Orchestrion zdaje egzamin. Nad wszystkim czuwa Metheny. Autokrata, demiurg, szaleniec, wynalazca. Jednym gestem wprawiający w działanie całe uniwersum ruchów i dźwięków. Wbrew opiniom sceptyków, muzyka nie pada ofiarą swojej mechaniczności – mogłaby przecież być statyczna, kwadratowa, sztuczna. Jest zupełnie inaczej. Ma mnóstwo przestrzeni, warstw, pełna jest życia i charakterystycznych dla Metheny’ego melodii.

Dziś mamy rok 2013 i znów głośno robi się o Methenym i jego Orchestrionie. „The Orchestrion Project” wydany zostaje zarówno w wersji audio (podwójne CD) jak i video (DVD/Blue Ray). Okładka CD określa zawartość krążków jako „ścieżkę muzyczną do filmu nagranego przez braci Pierre & Francois Lamourex” (wersja video).

Nie jest to rzecz jasna film fabularny. To po prostu zapis live występu solowego Pata i jego instrumentarium w opuszczonym kościele w Brooklynie. Stanowić ma on dokumentację show koncertowego, jakie dawał gitarzysta w czasie światowego tournée.

Mamy tu przede wszystkim świeże aranżacje („pozwalające uwolnić pełnię potencjału Orchestrionu” – jak twierdzi wydawca) utworów z wydanej trzy lata temu płyty „Orchestrion”. Te jednak nie różnią się zasadniczo od swoich pierwowzorów. Oprócz tego na płytach znajdują się nowe odsłony melodii świetnie znanych z innych płyt Metheny’ego – takich jak „Tell Her You Saw Me” czy „Stranger in Town”. Całkiem nowe są tu tylko dwa utwory-improwizacje.

I to właśnie stanowi największą wadę wydawnictwa. Nie znajdziemy tu wiele nowości. Jeśli ktoś ma już „Orchestrion”, może sobie „The Orchestrion Project” odpuścić. Chyba, że zdecyduje się na wersję DVD/Blue-Ray. Wszak efekt wizualny odgrywa tu niebagatelną rolę.

Mimo, że sama historia mechanicznej orkiestry jest fascynująca, to na najnowszym albumie Pata Metheny’ego rewolucji żadnej nie znajdziemy. To po prostu kolejna porcja muzyki od dużego już chłopca, którego doskonale znamy, wzbogacona o dużą zabawkę, którą poznać też już zdążyliśmy.

Recenzja: Wayne Shorter „Without a Net”


Stało się. Wayne Shorter, jeden z ostatnich żyjących gigantów jazzu, członek zespołów Arta Blakeya, Milesa Davisa, lider Weather Report znowu nagrywa dla Blue Note Records. Na powrót do legendarnej wytwórni saksofonista kazał czekać 43 lata.

Z obecnym kwartetem występuje od roku 2000. To długo. Najdłużej ile grał Shorter w niezmienionym składzie. Już od 13 lat towarzyszą mu: Brian Blade na perkusji, John Patituci na kontrabasie i Danilo Perez na fortepianie. Razem wliczając w to najnowszy „Without a Net” nagrali 3 albumy i dali się poznać jako jeden z najznakomitszych kwartetów współczesnego jazzu.

Wciąż poszukują, nadal odrzucają konwencje i banały. Bo przecież zwykle jazz wygląda tak: sekcja rytmiczna gra constant tworząc stałe podłoże, a u góry latają rozimprowizowane dęciaki.

Tu jest zupełnie inaczej. Muzyka Shortera przeżarta jest improwizacją aż do gleby. Improwizują na równych prawach wszyscy członkowie kwartetu. Choć słowo improwizują można by zastąpić wyrażeniem: harują w pocie czoła z ogromną intensywnością.

Nie ma więc tutaj żadnego trwałego punktu oparcia (na co zresztą wskazuje tytuł albumu). Wszystko zawieszone jest w powietrzu, decyzje podejmowane są na bieżąco i często dosłownie w ostatniej chwili.

Rezultatem przyjęcia takiej filozofii gry i nadludzkich umiejętności wszystkich występujących tu postaci jest superświadoma dźwiękowa struktura. Nieskończenie i rozłącznie ruchoma we wszystkich swoich aspektach. Oglądająca samą siebie i sama do siebie się odnosząca. Niezwykle czuła i nieustannie konstruująca się od podstaw i przeobrażająca. Nie ma tu nic statycznego.

Ta muzyka potrafi się nagle załamać, zamyślić i ruszyć w zupełnie nieprzewidywalnym kierunku. To wszystko dzięki niewiarygodnej chemii, ocierającej się o telepatię zachodzącej między członkami zespołu. Ilość wymienianych i przetwarzanych informacji, komunikatów, gestów, znaków mniejszego czy większego kalibru jest wprost porażająca.

Wiele tu grania na pograniczu dysonansu, rytmicznych połamańców, niepokojącej atmosfery. Za to ostatnie w wielkiej mierze odpowiada grający na fortepianie Danilo Perez. Brian Blade z kolei momentami wybucha tak gwałtownie i porywczo, że zaskoczony słuchacz podskakuje na fotelu.
Sam Shorter gra głównie na wysoko brzmiącym, piskliwym i szorstkim saksofonie sopranowym. Jest taki moment w 23 minutowym Pegasusie, który stanowi punkt centralny nagrania, kiedy Wayne Shorter zaczyna grać solo, a Pattituci gra groove tak nieoczywisty i zręczny, że aż któryś z członków zespoły krzyczy głośno: „oh, my god!”.

Jest w tym okrzyku zachwyt, ale i odrobina przestrachu, właściwego obcowaniu z czymś zupełnie niezwykłym.

Trudna to muzyka, wymagająca jak diabli, a w dodatku jakby nieuchwytna. Tak żywa i świadoma, że zdaje się zmieniać pod wpływem faktu bycia słuchaną. Autor recenzji też trochę się jej boi, lecz jeszcze bardziej nią zachwyca. I tylko raz po raz pokrzykuje: „o mój Boże!”.

niedziela, 20 stycznia 2013

Niech się Rilke schowa

Najpierw wszystko porusza się tu ciężko i majestatycznie. W dudniących krokach jakie stawia kwartet czuć zapowiedź czegoś niebagatelnego.


 

Tak w istocie jest. Saksofon Davida Ware'a wyłamuje się z szeregu równo do tej pory stąpających ścieżek instrumentów.

Początkowo krąży wokół nich. Coraz jednak swobodniej. Aż do granic słuchalności. Wzbiera szarpiąca fala emocji - złości, bólu, bezsilności. Pęka cała struktura.

Na koniec Ware zdaje się być jednym wielkim wstydem. Jakby zreflektował, że powiedział za dużo.

To jednak mylne wrażenie. To blues w najczystszej postaci. Przynosi więc ulgę.

Kamień spada z serca. Jesteśmy wolni.

niedziela, 13 stycznia 2013

Lista przebojów rocka.

Robię się sentymentalny (a i zapewne infantylny). Dzisiaj na blogu obiektywna lista 10 najlepszych kawałków w historii rocka. Obiektywna, bo nie ma na niej Led Zeppelin, Pink Floyd, Metallica, Deep Purple ani Iron Maiden.


10. Na początek: brudno i śmierdząco. Rana kłuta, stęchlizna i gnój.



9. Tak, weź świat w objęcia i eksploduj razem z nim.





8. Kopniak w twarz i wielkie fuck off. Lubimy.




7. Nie mam pojęcia dlaczego.



6. Szatan jest naprawdę blisko. Czujecie jego odór? A przecież jest tak piosenkowo!



5. Lemmy wbija się na motorze do dużego pokoju i zabiera nas na imprezę.





4. Credo niejednego ucznia i studenta.



3. Hicior z refrenikiem.


2. Wszyscy razem, tańczymy z Angusem.


1. Hymn legionów maszerujących krokiem dziarskim, choć kreślącym rozliczne kręgi, w kierunku Rynku Głównego. 


czwartek, 3 stycznia 2013

Gitary są zmęczone!

Kiedyś wszystko było prostsze. Wystarczał jeden zamaszyście zagrany gitarowy akord by otworzyć wyobraźnię. Więcej nawet - żeby całkowicie nią zawładnąć.

Z instrumentu gitarowego półboga, posiadającego moc zapewne nieczystego pochodzenia, płynęły dźwięki ekscytujące i elektryzujące jak nic innego czego zdążyło się wcześniej doświadczyć. Człowiek wariował.

Tłum ginął w zbiorowej ekstazie kiedy rocknrollowiec, niczym antyczny bohater, dokonywał swoich heroicznych czynów. Albumy "Back in Black", "Reign in Blood" czy "Painkiller", niczym pomniki, stanowiły dokumentacje osiągnięć wymagających nadludzkich sił. 

Wielkie czyny wymagają jednak wielkiego ryzyka. Muzycy za swoje osiągnięcia płacą najwyższą cenę. Stąpają po krawędzi. Tej właśnie, z której runie Brian Jones, Bon Scott czy Jimi Hendrix. 

Nad tym wszystkim gdzieś króluje diabeł. Specyficznie i symbolicznie rozumiany. Ucieleśnienie buntu i hedonizmu. To dzięki jego osobistej interwencji muzycy mieli zawdzięczać swoje nieziemskie zdolności.

Powstał też gatunek rocka, zwany black metalem, gdzie wiarę w diabła potraktowano zupełnie poważnie. Ale o tym innym razem.

Coś się jednak dzieje. Nie wiadomo kiedy i dokładnie jak. Czar pryska. Upada rocknrollowy mit. Bogowie rocka w rzeczywistości okazują się infantylnymi grajkami, niekiedy po prostu głupcami, nie umiejącymi tak naprawdę grać. A sama muzyka faktycznie pełna jest ograniczeń zarówno instrumentalnych jak i estetycznych.

Schyłek wiary w rock'n'rolla pchnął autora tego wpisu do poszukiwań, otwierania się na nową muzykę, inną estetykę, których rezultatem jest między innymi ten blog.

Jest jednak rzecz, której brakuje temu wszystkiemu, czego teraz szukam i słucham - opowieści. O niebywałych czynach i marzeniu, żeby zostać rocknrollowym herosem.

Jazz opowieści jako takiej obecnie nie ma. Choć nie zawsze tak było. Był przecież esencją zmian społecznych, procesów urbanizacji i  indywidualizacji. A także narzędziem emancypacji mniejszości murzyńskiej w USA, symbolem łamania zastanych konwencji.

Free jazz ostatecznie zamordował konwencję (choć za jakiś czas sam się nią stanie). Społeczno-emancypacyjną rolę jazzu przejmuje rap. Przynajmniej do momentu, w którym nie staje się jednym z najbardziej dochodowych składników przemysłu muzycznego. Jazz schodzi do katakumb.

I na razie tam pozostaje.