sobota, 24 sierpnia 2013

Woody Allen - Blue Jasmine

Niewiele osób wie, że Woody Allen, ceniony muzyk, klarnecista, w wolnych chwilach, gdy dopada go zmęczenie dźwiękami i odrobina melancholii, zawiesza instrument na kołku. Chwyta wtedy za kamerę, zakasuje rękawy i marzy o kręceniu filmów.

W ten sposób powstało ich już blisko pięćdziesiąt.



Ostatni to "Blue Jasmine". Współczesna adaptacja "Tramwaju zwanego pożądaniem". Historia bardzo woody-allenowska, czyli zupełnie inna niż kilka ostatnich, przypominających kolorowe pocztówki z widokami z Paryża, Barcelony czy Rzymu.

"Blue Jasmine" to Woody Allen z krwi i kości, bo rzecz traktuje o relacjach międzyludzkich. Konkretniej - o związkach. Jeszcze precyzyjniej: o związkach między kobietami i mężczyznami. I tu właśnie precyzja się przydaje: Woody Allen, owszem, kręci filmy o tym, co wydarza się między kobietą i mężczyzną, ale nie kręci filmów o miłości.

Allen kręci filmy o związkach. A miłość i związek to zupełnie inne sprawy, choć zdarza się, że występują jednocześnie.

Wiele powstaje opowieści o namiętności, gwałtownym uczuciu, niespełnieniu czy idealizacji. Znacznie mniej o tym, co chyba przytrafia się częściej: niespełnionych potrzebach, samotności i zmęczeniu, oczekiwaniach, dylematach, poszukiwaniach oraz często zbyt racjonalnych decyzjach.

Bohaterowie filmów o miłości przeżywają chwile, niekiedy absolutnie kosmicznego, uniesienia. Zauraczają się wzajemnie lub bez wzajemności. Czasem żyją długo i szczęśliwie.

Bohaterowie filmów o związkach, takich jak "Blue Jasmine", szarpią się między swoimi oczekiwaniami a rzeczywistością. Szamocą. Dźwigają ciężar swojej przeszłości, nie mogą się dopasować, ani znaleźć swojego miejsca. 
 
W "Blue Jasmine" jest dokładnie tak jak w "Annie Hall". Związki są absurdem. Bez którego jednak trudno żyć.

Ech, trochę się pesymistyczny zrobił ten Allen.  Niech lepiej wraca do gry na klarnecie.

środa, 21 sierpnia 2013

Recenzja: „Miłość”, film o byciu w zespole

W „Miłości” brak prawie wszystkich elementów dokumentu filmowego do jakich przywykliśmy – jednoznaczności, weryfikacji faktów, czy szerokiego spektrum wypowiedzi. I dobrze. Dzięki temu wychodzimy z kina pełni wątpliwości i własnych odpowiedzi.

Chyba każdy widział trailer „Miłości”. Jeśli nie, niech szybko nadrobi zaległości.



Trailer jednak może być mylący. Zapowiada bowiem mocno rock’n'rollowe uderzenie. Jazdę bez trzymanki. Nieprawdopodobną i niebezpieczną opowieść o kilku facetach, którzy przed dwudziestoma laty ostro jechali po bandzie. Słowem – ma być ostre strzelanie z armaty.

Film od pierwszych sekund zaskakuje. Nie ma tu reklamowanego rozmachu. Jest za to mnóstwo badawczych spojrzeń w oczy. Widać to od początku, od sceny kiedy Mikołaj Trzaska wchodzi do salki prób, gdzie czekają na niego koledzy z dawnego zespołu. Niby widzimy energiczne uściski rąk, jakby witali się bezproblemowi i niepamiętający złego kumple z wojska. Ale oczy bohaterów pozostają czujne. Zwłaszcza Trzaska obserwuje dawnych partnerów, a co sobie myśli – nie wiadomo, ale na pewno nie do końca to, co mówi.

Film jest wspomnieniem tego, co dawno minęło. To także próba wskrzeszenia umarłej przyjaźni. Takie cuda udają się jednak nielicznym. Czasy niegdyś były świetne, byłoby więc co przywracać do życia. Grupa Miłość w składzie: Tymoń Tymański, Leszek Możdżer, Jacek Olter, Mikołaj Trzaska, (i w nieco późniejszym okresie także Maciej Sikała) była przez wiele lat najlepszym zespołem jazzowym w Polsce. Świetne czasy, wszyscy się zgadzają, a jednak nikt nie chce do nich wrócić. Zapewne dlatego, że każdy z dawnych członków kapeli powędrował w zupełnie innym kierunku.

„Miłość” to film o relacjach międzyludzkich, bardziej niż o muzyce. Opowiada o spotkaniu trzech osobowości, tak odmiennych, że trudno uwierzyć, że były zdolne razem funkcjonować.

Nie jest to więc typowy dokument muzyczny, w którym oddaje się głos każdemu tylko, kto się zetknął z zespołem. Nie ma tu wypowiedzi producenta pierwszej płyty, zazdrosnej żony, jednego z najwierniejszych fanów, czy członka ekipy nagłaśniającej koncert. I niczego nie brakuje. Reżyser zrealizował film według własnego pomysłu, bez uciekania się do wzorców amerykańskich, z którymi publiczność obyła się dzięki powszechnej dostępności kanału Discovery. Dzięki zmienionej formule dokumentu widz jest zaskakiwany i nie nudzi się nawet przez chwilę.

Bohaterów jest tylko trzech. Czterech, jeśli dodać wypowiadającego się późniejszych fragmentach filmu – Sikałę. Pięciu, gdy uwzględnić Jacka Oltera, który popełnił samobójstwo wyskakując z okna szpitala psychiatrycznego. Na najprostszym poziomie spotykają się tu trzy zupełnie odrębne charaktery. Punkowiec, typ wiecznie niespełnionego artysty, ułożony akademik. Patrzymy na nich z bardzo bliska i widzimy jak na dłoni – interakcje, przyjaźnie, konflikty i sojusze.

Nieistotna również dla reżysera i scenarzysty dokumentu, Filipa Dzierżawskiego, jest warstwa faktów. Nie weryfikuje w żaden sposób wypowiedzi swoich bohaterów, nie cenzuruje. Podaje je nam obraz do własnej oceny.

To seans z pewnością na więcej niż jeden raz. Choć i ten pierwszy jest niezwykle satysfakcjonujący. Zostawia jednak z poczuciem, że zagadka nie została do końca rozwikłana. Film trwa więc jeszcze długo po wyjściu z kina. Rzadko się zdarza reżyserom dokumentu pozostawić widza jednocześnie ze sporą wiedzą na temat przedstawianego zagadnienia i pytaniem kołaczącym się wciąż w głowie: o co tak naprawdę tutaj chodzi?

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Recenzja: Craig Taborn "Chants" (2013)

Craig Taborn nieczęsto nagrywa płyty pod swoim nazwiskiem. W jego trwającej ponad 20 lat karierze „Chants” jest dopiero piąte w kolejności. Nie znaczy to jednak, że ten jedyny w swoim rodzaju pianista próżnuje. Udziela się bowiem obficie na wielu cenionych albumach takich artystów jak: Chris Potter, Roscoe Mitchell, Michael Formanek, Dave Douglas.

„Chants” to jego druga płyta nagrana dla słynnej wytwórni ECM. Dwa lata temu ukazał się świetny „Avenging Angel”. Płyta solowa. Minimalistyczna. Zbudowana w całości wokół ciszy, zdumiewająca dramaturgią, trzymająca w napięciu zdolnym rozsadzić wyobraźnię.

Taborn to spec od kreowania nastroju. Przy czym słowo nastrój należy traktować tu z całą odpowiadającą mu powagą. Gdy mówi się o nastroju w przypadku takich artystów jak Taborn, nie mamy na myśli ognia trzaskającego w kominku w zimowy wieczór, albo kolacji przy świecach.

Zmiana nastroju polega na wprowadzeniu w inny stan świadomości. To przeniesienie percepcji na inne tory. Zmiana interpretacji świata.

Od razu trzeba zaznaczyć, że wejść w tabornowy nastrój nie jest łatwo. Wymaga to porzucenia dotychczasowych wyobrażeń dotyczących czasu i przestrzeni. Jego muzyka zarówno na „Chants”, jak i poprzedniej płycie, pozbawiona jest typowo rozumianej motoryki.

Jest w pewnym sensie zostawiona sama sobie. Nic nie jest tu narzucone, nikt jej nie prowadzi, nie pcha na siłę. Mnóstwo tu otwartej przestrzeni. Wolnej, niezorganizowanej, przykrytej niekiedy mocno abstrakcyjnie brzmiącymi dźwiękami.

Tabornowi na „Chants” towarzyszą Gerald Cleaver i Thomas Morgan. Sekcja rytmiczna, którą nie tak dawno mieliśmy okazję słyszeć na „Wisławie” Tomasza Stańki. O ile jednak na albumie polskiego trębacza panowie grali pod dyktando lidera. To u Taborna tworzą z liderem organizm nierozerwalny, składające się z równej wagi elementów trio. Nic w tym dziwnego, muzycy ci grają już ze sobą od 8 lat. To ich pierwsza udokumentowana studyjnym nagraniem próba.

Muzyka na „Chants” jest mroczna, momentami bardzo kanciasta, nawiedzona, poszukująca, zadająca raczej pytania niż udzielająca odpowiedzi. Jest to jednocześnie pełnokrwista improwizacja, wrażliwa, organiczna, wsłuchana w siebie.

Jest to naprawdę mocna rzecz.


PS. Nie ma na youtubie ani jednego utworu z "Chants". Posłuchajmy więc "This is how you disappear" z poprzedniej płyty Craiga Taborna.