To
jedna z takich płyt, o których z góry wiadomo, że nie można nic złego
napisać. Mamy tu bowiem czołowe postaci polskiej kultury wysokiej.
Najbardziej uznanego na świecie polskiego jazzmana -Tomasza Stańkę,
który rozpoczął karierę u boku Krzysztofa Komedy, a później szybko piął
się w górę by występować z największymi na świecie – Davem Hollandem,
Cecilem Taylorem czy Jackiem DeJohnettem.
I
mamy Szymborską, której nazwisko po tym jak dokonała się „tragedia
sztokholmska” znane jest każdemu, nawet temu kompletnie się poezją
nieinteresującemu, a odmieniane jest przez wszystkie przypadki
najmłodszym obywatelom Rzeczpospolitej od wczesnych lat szkolnych.
Nie ma więc nic bardziej właściwego niż zakrzyknięcie z entuzjazmem zanim jeszcze wyciągnie się płytę z pudełka.
Myśmy jednak opakowanie postanowili otworzyć.
I znaleźliśmy w nim nawet nie jedną, a dwie płyty. Ponad 100 minut muzyki.
Muzyki
wolnej, przydymionej, nieco mglistej konsystencji. Tomasz Stańko i
podążająca za nim trupa w osobach: David Virelles (fortepian), Thomas
Morgan (kontrabas), Gerald Cleaver (perkusja), stawia kroki jak się
zdaje na początku odrobinę ospale.
Z
pierwszego planu najczęściej nie schodzi trębacz. Momentami ponury,
zawsze bardzo liryczny, a niekiedy nawet świdrująco-free jazzowy. Jest w
grze Stańki to, co podoba nam się niezmiennie od lat. Bogactwo tonu.
Dźwięki wydobywane z jego instrumentu są tak obfite w barwy i odcienie,
że nasz umysł skłonny jest ulec iluzji i nie odbierać ich jedynie jako
wrażeń słuchowych, lecz widzieć w nich niewyczerpany repertuar smaków i
zapachów.
Jak
to się wszystko ma do poezji Wisławy Szymborskiej trudno powiedzieć.
Nie ma tu z pewnością wiele z poczucia humoru poetki i jej dystansu do
opisywanej rzeczywistości. Jest za to co innego. „Wisława” to płyta
niebanalna, ale opowiedziana prostymi zdaniami. Jeśli postawimy sobie za
punkt honoru znalezienie jakiegoś wspólnego mianownika między muzyką
Stańki, a poezją Szymborskiej, to pewnie należałoby pójść w tym
kierunku.
Nagranie
to zdecydowanie nie byle jakie, choć do wybitności może tu trochę
brakuje. Przede wszystkim większej autonomii pozostałych członków
zespołu. Mimo pewnego zakresu swobody, nie wyłamują się z traktu
wytyczanego przez Stańkę.
Podsumowując:
krzyczeć z radości można było przed otwarciem pudełka, krzyczeć można i
po. Choć to drugie zapewne bardziej przyjemne.