Jazz Juniors to festiwal niezwykły. Tu grali i zwyciężali młodzi Leszek Możdżer, Tomasz Stańko czy Krzysztof Ścierański. Siłą Festiwalu jest nade wszystko jednak to, że ci najlepsi z najlepszych, którzy już dawno do jazzowych żółtodziobów nie należą, wciąż chcą tu przyjeżdżać, przypatrywać się młodym, wzajemnie inspirować i co najważniejsze występować, pokazując co znaczy granie z najwyższej półki. 6. grudnia na 38. Międzynarodowym Festiwalu Jazz Juniors zagrały gwiazdy – Rafał Sarnecki i Marcin Wasilewski Trio.
Wieczór rozpoczął swoim koncertem Rafał Sarnecki stojący na czele swojego międzynarodowego sekstetu. W czasie około godzinnego setu grupa zagrała kompozycje ze swojej najnowszej płyty –„Cat’s Dream”. Zespół tworzyli: saksofonista i klarnecista basowy Lucas Pino, pianista Glenn Zaleski, basista Rick Rosato, perkusista Colin Stranahan oraz pochodząca z Polski wokalistka Bogna Kicińska.
Wszystkie kompozycje napisane zostały przez Sarneckiego i jak sam przyznaje, od początku pomyślane były na sekstet. Stąd zapewne wynika niebywała demokracja w zespole gitarzysty. Każdy z muzyków mógł wykazać się zarówno jako członek brawurowo funkcjonującej machiny, jaki błyskotliwy solista.
Kompozycje Sarneckiego, zagrane z wielką sceniczną energią, brzmiały bardzo świeżo i oryginalnie. W mig zapamiętuje się tu charakterystyczne melodie, motywy. Znakomicie współbrzmienie wokalu, saksofonu tenorowego i gitary i niezwykle dynamiczna sekcja rytmiczna przesądzają jednoznacznie o wielkiej jakości zespołu.
Słowem – energia, siła i pomysłowość.
Czasu na oddech nie było zbyt wiele. Nie minęła chwila, a na scenie pojawili się muzycy, których nikomu w Polsce nie trzeba przedstawiać. Trio celebruje dwudziestolecie swojego istnienia, a przy okazji promuje swój nowy, znakomity materiał „Spark of Life”.
Rozwodzić się zbyt długo nad tym jak grają Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz i Michał Miśkiewicz byłoby zapewne nietaktem. Powiemy więc tylko tyle, że to granie na wskroś dojrzałe i świadome, poparte ogromną wiedzą i doświadczeniem.
Na scenie działy się rzeczy niewidzialne. Istotą muzyki jaką gra Marcin Wasilewski Trio jest interakcja, a tego dnia grupa była jednością. Słychać więc było świadomość jaka towarzyszy każdej wydobytej nucie, a także naturalne, mające wiele z instynktu, reagowanie na to, co w aktualnej sekundzie wykrzesywali ze swych instrumentów pozostali członkowie zespołu. To tak jakby trzech mężczyzn nieustannie przeglądało się w lustrze. Trudno powiedzieć czy tego typu dialogi są możliwe gdzieś poza językiem jazzu czy muzyki w ogóle.
Po koncercie muzycy odebrali z rąk Marka Duszy złotą płytę i zagrali jeszcze raz na bis – kołysankę napisaną kiedyś przez pewnego ogromnie utalentowanego laryngologa.
Ale na tym się nie skończyło. Jazzowe improwizacje, również z udziałem muzyków, którzy pojawili się w niniejszej relacji, wybrzmiewały do białego rana w najlepszych krakowskich klubach: Harris Piano Jazz Bar i U Muniaka.
Teoretycznie ktoś mógł się poczuć zawiedziony. Zawiedziony – bo, nie ukrywajmy bolesnej oczywistości, Pharoah
dziś już 74- letni, to nie ten sam pełen szaleńczego wigoru muzyk, co w
czasach kiedy nagrywał nieziemskie płyty z Coltranem. Wtedy zadziwiał
świat i zachwycał brzmieniem, dziś to człowiek fizycznie o wiele
słabszy, co zwłaszcza w przypadku takiego instrumentu jak tenor ma
niebagatelne znaczenie. Więcej nawet – to przecież siła fizyczna, bo
techniką nigdy nie zbliżył się do Trane’a, to był ten element, który
obok natchnienia płynącego z niebios decydował o nieprawdopodobnej
jakości brzmienia i oryginalności tonu saksofonu Sandersa.
Pharoah Sanders był słaby i zgarbiony. Większość
koncertu przesiedział nieco schowany za zestawem perkusyjnym Calderazzo.
Co kilka chwil wstawał i długo człapał do przodu sceny. Tak
wybrzmiewały tematy i garść nieszczególnie rozbudowanych partii solowych
saksofonisty. Kilka razy popłynął soczysty i transowy groove zdolny
porwać nawet mocno stąpających po ziemi niedowiarków.
Z początku wspomniałem o byciu zawiedzionym
teoretycznie. Pozwólcie więc, że wyjaśnię. Bo ja rozczarowany, koniec
końców, nie byłem. Wszystko za sprawą znakomitego zespołu, z którym
przyjechał Sanders. Osoby: Gene Calderazzo – perkusja, Oli Hayhurst – kontrabas oraz Kurt Rosenwinkel
na gitarze. Początkowo w świat poszła informacja, że Sanders miał
przewodzić triu w składzie z Joachimem Kuhnem i Trilokiem Gurtu. Potem
miał być kwartet, ale z Williamem Hendersonem na fortepianie. W
ostatniej chwili ogłoszony został elektryzujący news – w miejsce
Hendersona zagra Kurt Rosenwinkel.
Trudno było o trafniejszą decyzję. Rosenwinkel po
prostu zachwycał. Brak instrumentu klawiszowego i wyjątkowo oszczędnie
grający lider zespołu postawiły przed gitarzystą nie lada zadanie –
ogrom pustej przestrzeni do wypełnienia. Rosenwinkel zrobił to z
niesłychaną wirtuozerią i klasą. Wszystko jedno czy akurat grał akordy,
solówki czy jedno i drugie jednocześnie. Wszystko to było poukładane i
inteligentne, a jednocześnie nie pozbawione sporej dozy swingu.
Gene Calderazzo nie pozostawał dłużny. Z
Rosenwinkelem znają się zresztą od lat. Precyzja, siła, ale przede
wszystkim brzmienie bębnów było tego wieczoru wspaniałe. Wielokrotnie
decydował się Calderazzo na solowe partie, zawsze brzmiąc niezwykle
kreatywnie i świeżo. Oli Hayhurst grał z kolei po profesorsku, a cały
koncert poprzedził trzymającym w napięciu basowym wstępem.
Głód muzyki na sali był ogromny. A uwielbienie dla
Sandersa jeszcze większe. Każdy dźwięk, który zagrał, każdy gest
wywoływał ogromny entuzjazm widowni. Pharoah był urzekający i
charyzmatyczny. Funkcjonował tego dnia bardziej jednak jako legenda
jazzu, święta ikona, którą można zobaczyć i niemalże dotknąć niż
pełnokrwisty wirtuoz, który zachwyca kreatywnością i polotem tu i teraz.
Oceniając koncert realistycznie, dostaliśmy najwięcej
ile mogliśmy dostać. Ktoś kto marzył o Pharoah Sandersie takim jakim
zna go z płyt i koncertów sprzed kilkudziesięciu lat, dał się unieść
czczym fantazjom. Kto zaś przyszedł bez nierealnych założeń, zobaczył
świetny zespół, posłuchał jazzu z najwyższej światowej półki i zapewne
wyszedł oczarowany.
Jeszcze raz więc – marzyciele tego wieczoru cierpieli, a realiści byli na świetnym koncercie!
Gdy wydawało się, że jest na samym
szczycie nagle znika bez słowa i w zasadzie poza kilkoma filmami, w
których zagrała nie daje znaku życia. Teraz Lisa Stansfield wraca z nowym albumem „Seven” i jest w świetnej formie.
Rozmowa z Lisą jest trochę jak pogawędka
z koleżanką. Śmieje się w nieoczekiwanych momentach, nuci melodię,
której i tak nie rozpoznajesz, albo przeprasza, bo musi coś zjeść, ale
mówić nie przestaje.
Obawiam się, że moje pierwsze pytanie może nie być oryginalne, jeśli zapytam…
Co mi przyszło do głowy, żeby wznowić muzyczną karierę, po tylu latach milczenia. Może to pomińmy? (Tutaj Lisa śmieje się głośno, tak, że nie mam serca kontynuować tego tematu. Ostatecznie najważniejsze, że wróciła do śpiewania).
Wszystkie wywiady z Tobą zaczynają się w ten właśnie sposób. Może spróbuję więc inaczej: co jest lepszego w śpiewaniu od bycia aktorką?
To strasznie trudne pytanie! Sama nie
wiem. Bo przecież oba zawody to wyzwanie. Tak samo wielkie. I oba zawody
sprawiają mi równie wielką przyjemność. Kiedy śpiewasz, i kiedy grasz
nigdy się nie nudzisz, zawsze wokół ciebie jest coś szalenie
interesującego. Śpiewanie ma wiele z aktorstwa – opowiadasz pewną
historię, musisz wcielić się w jakąś rolę. A ja to bardzo lubię.
A jednak przestałaś śpiewać na całą dekadę! Powiedziałaś kiedyś, że w czasie gdy
nagrywałaś swoje trzy pierwsze albumy, byłaś tak zapracowana, że nie
miałaś czasu, żeby pobyć tak naprawdę sobą. Czy to jeden z powodów, dla których zdecydowałaś się później zrobić przerwę w karierze?
To był faktycznie zupełnie szalony czas.
W pewnym momencie zamarzyło się mi po prostu odrobinę prywatności.
Rozumiesz, o czym mówię? Tylko, że szczerze mówiąć, ja wtedy myślałam,
że biorę krótki oddech, najwyżej rok urlopu! Byłam przekonana, że to
będzie jedynie krótkie odsapnięcie, a wyszło z tego dziesięć lat. (Lisa znów śmieje się, jak zwykle kiedy
mówi się o jej przerwie w śpiewaniu. Tym razem ja dołączam do niej, bo
faktycznie – ile to razy człowiek myśli sobie, że zdrzemnie się na
minutkę, a budzi się rano).
Wracając do śpiewania po takim czasie czułaś, że masz coś do udowodnienia?
Tylko, że ja tak naprawdę nie czuję, że
naprawdę odeszłam od śpiewania. Po prostu zakosztowałam zupełnie
normalnego życia. I w tym normalnym, codziennym życiu cały czas
śpiewałam. Nie były to może w pełni profesjonalne wykonania w wielkich
halach koncertowych, ale muzyka towarzyszyła mi przez cały ten czas. To
po prostu moja pasja.
Rozumiem, że śpiewałaś pod prysznicem.
(Lisa
właśnie je (o czym mnie poinformowała wcześniej), teraz śmieje się i
lekko krztusi. A potem zamyśla nad tym, czym jest dla niej tworzenie
piosenek. W słuchawce straszna cisza, ale kiedy zaczynam się
zastanawiać, czy wszystko z nią w porządku, słyszę poważną odpowiedź). Przez cały ten czas myślałam o piosenkach. Myślałam, pisałam,
śpiewałam. Wciąż, każdego dnia. Zapisywałam pomysły na teksty i melodie.
Nawet nie zauważyłam jak zrobił się z tego całkiem pokaźny materiał.
Miałam w zanadrzu około 50 piosenek. To jest chyba tak, że mnie nikt i
nigdy nie może zmusić do porzucenia tego zajęcia. Tak jak nie możesz
przestać artyście tworzyć.
Porozmawiajmy teraz o Twoim nowym
albumie. Wydaje się, że posiada wszystkie najbardziej charakterystyczne
elementy Twojego stylu. Świetny wokal, niezłe aranżacje, fachowi muzycy.
Nie masz jednak wrażenia, że brzmi to trochę staroświecko, trochę tak, jak w latach 80tych?
Może po prostu dlatego, że to jestem ja.
Po prostu ja. Dla mnie najważniejsze jest, żeby być sobie. Wróciłam,
ale się nie zmieniam.Może zmieniła się tylko moja perspektywa. Kiedyś na
przykład nienawidziłam tras koncertowych, teraz je uwielbiam. Wspaniale
jest znowu spiewać, ale znacznie bardziej świadomie. Dzięki temu
wszytsko smakuje lepiej. Mamy taki świetny zespół i w maju ruszamy w
trasę, a ja już się na nią cieszę.
Fani też się cieszą, chyba jesteś zadowolona z tego, jak płyta „Seven” została odebrana?
Tak! Jestem absolutnie zachwycona i
zaskoczona tym, jak przyjęto ten album. Docierają do mnie same miłe
reakcje. Jestem szczęśliwcem, że tak udało mi się wrócić. To rzadkie,
kiedy ktoś tak znika.
Czy jesteś w stanie powiedziec, jaki był najważniejszy moment w twojej karierze?
(Lisa nie daje się złapać, na takie proste pytania. Błyskawicznie ripostuje). A może ty mi powiesz?
Wydaje mi się, że było to wydanie albumu „Affection”, który rozszedł się w ponad 5 milionach egzemplarzy na całym świecie.
No tak, a ja po prostu jestem wdzięczna
za wszystko co mi się przydarzyło. Za wszystko! Nie należę do tych
niewdzięczników, którzy wszystko krytykują i nigdy się nie cieszą. A
jeszcze do tego, jak wspaniale, że wciąż mam tyle nowych pomysłów.
A skoro tak, i skoro sama móiwsz, że
tyle już jest gotowych utworów, które nie zmieściły się na płycie
„Seven”, to czy szykujesz już dla nas jakieś „Eight”?
(Lisa
znów śmieje się głośno i nie wiem, czy to zwiastun kolejnej przerwy w
jej karierze, czy może przeciwnie. Jej odpowiedź jest też
niejednoznaczna). Wciąż piszę. Wciąż. Utwory czekają. Może coś w tego powstanie.
Czy ty kiedyś odpoczywasz? Czy tylko pracujesz produkując dziesiątki piosenek? A jeśli odpoczywasz, to przy jakiej muzyce?
Przy żadnej! Kiedy jestem zmęczona, to
włączam telewizor. Jestem, cóż zrobić, miłośniczką telewizji i tak mój
mózg odpoczywa najlepiej. Wiesz, siadam, włączam i słyszę już mój
znajomy program. (Lisa nagle zaczyna nucić czołówkę
swojego ulubionego programu telewizyjnego, a ja za żadne skarby nie mogę
skojarzyć co to jest. Może to wina połączenie telefonicznego, może
mojego niewprawnego ucha, a może różnic kulturowych będących dowodami na
niedoskonałą globalizację).
Szkoda tylko, że na trasie nie odwiedzisz Polski.
Szkoda i bardzo mi przykro, ale sam rozumiesz – nie mogę być wszędzie. (Po kilku minutach nauki, Lisa kończy rozmowę pięknym, polskim i poprawnie wymówionym: Dziękuję).
Ambrose Akinmusire
posiadł bodaj najważniejsze. Świadomość, że doskonałość muzyczną osiąga
się w procesie przekraczania samego siebie (o czym opowiada w wywiadzie
dla nas TUTAJ).
Wie też, że dokonać tego można nie inaczej niż poprzez uczestnictwo w
przeróżnych muzycznych kolaboracjach. Na nowej płycie występuje w
niezwykle interesującym, ale i zaskakującym składzie.
On sam pozostaje jedną z najjaśniej lśniących postaci nowego jazzu. Jego poprzednia płyta „When Heart Emerges Glistening” zdobyła nie tylko zainteresowanie publiczności, ale i uznanie krytyków.
„When Heart…” zdawał się być efektem
wyśmienitej, spontanicznej zabawy. Ambrose i jego zespół zachwycali
luzem, lekkością, niesłychaną interakcją. Grając świeżo, ze smakiem,
ogniem.
„Imagined Savior is Far Easier to Paint”
to już inna historia. Trębacz wyraźnie się zamyślił. Zespół nie rozbija
się już zawadiacko po bandzie, a raczej oddaje poszukiwaniom. A jak się
okazuje, we współczesnym jazzie wiele jeszcze jest do odnalezienia.
Przede wszystkim w dziedzinie barwy, formy, nastroju.
Dźwięki na „Imagined Savior” mają
ogromny potencjał ilustracyjny. Narracja jest niespieszna, dojrzała.
Dzięki zatrudnieniu trzech wokalistów (Theo Blackmann, Becky Stevens,
Cold Specks), kwartetu smyczkowego i gitarzysty Charlesa Alrtrua muzyka
staje się wielowarstwowa, nieco kontemplacyjna.
Jeśli chodzi o samego lidera, to w jego
grze da się odnaleźć dosłownie wszystko. Trębacz oczywiście słynie z
bogatego repertuaru tonów jaki skłonny jest wydobywać ze swojego
instrumentu. Tu jednak przechodzi samego siebie. Weźmy takie „Beauty of
Dissolving Portraits” Ambrose najpierw się przeciąga, potem
pręży jak kot, trochę popłakuje, dalej lekko rechocze, by skończyć na
trudnym do zaklasyfikowania jęku.
Ambrose Akinmusire na „Imagined Savior
is Far Easier to Paint” przemierza ze swą trupą wszystkie odcienie
szarości od ciemnej nocy aż po świt. Największym atutem płyty, obok
znakomitych umiejętności występujących tu muzyków, jest właśnie
wykreowana tutaj atmosfera. Wszystko to pozwala wierzyć, że Blue Note
Records znów staje się wiodącym głosem na światowej scenie jazzowej.
Fatalnie jest kiedy recenzent wpada w
podniecenie. Zwłaszcza jeśli zdarza mu się to przy okazji każdego niemal
koncertu. Reguły zawodowe zobowiązują – na muzykę należy patrzyć okiem
chłodnym i analitycznym.
Zdaję więc relację. Zdania orzekające, pojedyncze, nierozwinięte.
Hiromi Uehara to petarda. Niejaki
Jackson Anthony to monstrum faszerowane sterydami. Simon Philips zaś to
najprecyzyjniejszy rock’n'rollowiec jaki stąpa po naszej planecie.
Efekt: cios w szczękę nie z tej ziemi. Piorun. Tsunami.
Trio zasuwając w tempie 160 na godzinę i
grając przy tym połamane podziały rytmiczne, kończyło utwory równo
jakby ktoś każdorazowo odłączał wtyczkę z prądu. A Hiromi, przyćmiona
nieco przez wyśmienitych kompanów, połowę koncertu biła brawo i kłaniała
się Anthonemu Jacksonowi.
W pewnym momencie burza ustaje. To
idealny moment po wyczerpującej i zupełnie oszałamiającej jeździe po
bandzie. Hiromi zostaje na scenie sama. Zaczyna grać. Spod jej palców
wychodzi bajeczny, delikatny, melodyjny temat. Echem gdzieś tam odbija
się Keith Jarrett. To „Firefly” utwór z nadchodzącej płyty tria
„Alive”.
Potem jeszcze jeden numer, bis. I nawet nie wiadomo, kiedy to wszystko się skończyło.
(W tym miejscu chciałbym przeprosić
wszystkich, którzy widzieli koncert Hiromi w Krakowie. Miłe i urocze
doświadczenie, wiem bo byłem i siedziałem w pierwszym rzędzie. Ale przy
tym co się działo dwa dni później we Wrocławiu, były to niewinne
igraszki. Figle jakieś na klawiszach. Hiromi w trio to po prostu
szaleństwo.)
Bałdych zaczął od delikatnych muśnięć smykiem po skrzypcach. Nieco stłumionych, na pograniczu ciszy. Subtelny i ledwo słyszalny dźwięk miał jednak frapującą właściwość. Zmieniał percepcję, przestawiał coś w mózgu, tak że człowiek stawał się już tylko słuchaniem.
A słuchać było niewątpliwie czego. Wszystko zaczynało się tu od melodii. Granej szeroko, z rozmachem i słowiańską fantazją. Momentami bardzo lirycznie i czule, a chwilami jakbyśmy urządzali sobie przejażdżkę rumakiem przez bezkresne łąki (formaliści wybaczą to porównanie).
Duet zaczął od kompozycji Adama Bałdycha ("Riverendings", "Letter for E"), przechodząc następnie do "Lamentation for Jeremiah" Thomasa Talisa, by skończyć na kilku klasykach Krzysztofa Komedy, Seiferta czy Hildegardy von Bingen.
Melodie były tu jednak zaledwie przystawką do dań o wiele pikantniejszych. Sednem spotkania obu muzyków była improwizacja. I to taka z gatunku pełnokrwistych, nieco niebezpiecznych i brawurowych. Panowie nie należą do instrumentalistów, którzy upajaliby się kojącymi melodiami-zaklęciami.
Muzycy operowali napięciem w sposób zachwycający. Wychodząc od pojedynczych dźwięków, przez zagęszczanie aż do niespotykanej wręcz gwałtowności. W mgnieniu oka potrafili rozpętać burzę. Po czym z gracją, jak gdyby nigdy nic, lądowali w rozpoczętych wcześniej tematach. Pełnowartościowy i satysfakcjonujący koncert. Kto żyw, z pewnością się nie nudził!
***
Muzycy wystąpili w ramach XX edycji Międzynarodowego Festiwalu Starzy i Młodzi, czyli Jazz w Krakowie. Koncert odbył się w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha.
30 maja w sklepach pojawi się wspólna płyta obu jazzmanów zatytułowana "The New Tradition".
Dwadzieścia lat temu umarła Nirvana. Pierwszy ulubiony zespół Znudzonego Rockmana, pierwszy którego słuchał ze śmiertelną powagą, choć miał góra ze 12 lat. Dawno, dawno temu z wypiekami na twarzy zapoznawałem się z 'faktami' niezbicie dowodzącymi, że samobójstwo było mistyfikacją. Niemożliwe przecież, że Cobain nafaszerowany dragami uniósł ciężką strzelbę, a ostatnie zdania listu pożegnalnego dopisane były innym charakterem pisma, poza tym za bardzo kochał swoją córkę Frances, żeby chciał sobie od razu strzelić w łeb.
Dzisiaj Znudzony nie szuka już prawdy o rzeczywistości, tylko oddaje czczym przyjemnościom. Poniżej subiektywna lista najlepszych jazzowych wykonań utworów Nirvany.
Nikt nie nie wątpił, że nowa płyta pianisty będzie świetna, ale wszyscy zastanawiali się jak zabrzmi. Jeden z najzdolniejszych improwizatorów ostatniej dekady Vijay Iyer rozpoczął współpracę z legendarną wytwórnią ECM. Na „Mutations” muzyk stoi jedną nogą poza jazzem, ale wciąż zachwyca.
Właściwie nie wiadomo, z jakiej perspektywy najlepiej jest spojrzeć na Vijaya Iyera. Rozmaite bowiem ujęcia wydają się kuszące. To z jednej strony, urodzony w Nowym Jorku pianista hinduskiego pochodzenia z pasją odkrywający swoje muzyczne korzenie. Z drugiej, umysł ścisły zafascynowany matematyką i fizyką, zamiłowanie to wieńczący błyskotliwym doktoratem na Uniwersytecie Berkeley. Z trzeciej, niesłychanie utalentowany jazzman, który w ostatnich latach zgarnia wszystkie najbardziej prestiżowe jazzowe wyróżnienia. Od marca bieżącego roku zaś wykładowca na wydziale muzyki uniwersytetu Harvarda.
Łączenie tych wszystkich ról przychodzi Vijayowi Iyerowi zadziwiająco łatwo. Dowodem niech będzie otrzymany w listopadzie McArthura Fellowship, prestiżowe stypendium znane jako grant geniuszy, przyznawane najwybitniejszym przedstawicielom dowolnych dziedzin. Doceniana jest oryginalność, potencjał i kreatywność. Taką nagrodą wyróżniono m.in. Johna Zorna, Kena Vandermarka czy niegdyś Leszka Kołakowskiego.
Iyer przekonuje w wywiadach, że w procesie tworzenia muzyki świetnie sprawdza się mentalność naukowca. Stawianie śmiałych hipotez, eksperymentowanie i weryfikacja wyników. Weźmy choćby „Mystic Brew” utwór z płyty „Historiocity”, uznanej przez New York Times, Downbeat czy Chicago Tribune za jazzową płytę roku 2009. Pianista aranżując utwór korzysta ze słynnego ciągu liczb odkrytego przez włoskiego matematyka Fibonacciego. W ciągu tym, każda następna liczba jest sumą dwóch poprzednich. W oparciu o tę ideę Iyer konstruuje niestandardowy podział rytmiczny utworu. Buduje je z pierwszych elementów ciągu, i tak zmienia się ono z 3/8 i 5/8 do 5/13, a wreszcie do 8/21. Dzięki temu struktura utworu się zagęszcza, pozostając jednak idealnie symetryczna.
Muzycznie Vijay Iyer jest dalekim kuzynem Theloniousa Monka. Obu panów łączy zamiłowanie do kanciastych melodii i perkusyjnego stylu gry na instrumencie. O ile jednak Monk wiedziony był nieprawdopodobną (choć nieco obłąkaną) intuicją, to Vijay tworzy muzykę głównie w oparciu o swój nieprzeciętny intelekt. Jest kimś w rodzaju budowniczego, który pracuje przy pomocy gwałtownych repetycji i logicznego rozwijania struktur muzycznych. Architektura to zaskakująca, żywa i ekscytująca.
Transfer do Monachium
Podczas gdy polskie i światowe media spekulowały o transferze najsłynniejszego polskiego piłkarza do Monachium, fanów jazzu na całym świecie zelektryzowała inna wiadomość o przenosinach ze stolicą Bawarii w roli głównej. 31 października ogłoszono, że Vijay Iyer został zakontraktowany w ECM records. To legendarny i najbardziej prestiżowy, obok Blue Note Records, wydawca jazzu na świecie. Motto monachijskiej wytwórni przez lata opiewało: „najpiękniejszy dźwięk zaraz po ciszy”. To tu właśnie wydano najlepiej sprzedającą się solową płytę w historii jazzu – koncert koloński Keitha Jarretta.
ECM, będący autorskim przedsięwzięciem wydawcy, producenta i wizjonera Manfreda Eichera, wypracował swoje niezwykle charakterystyczne brzmienie. Ukształtowane niejako w opozycji do królującego w latach 60. hałaśliwego free jazzu spod znaku wyznawców Johna Coltrane'a. Nagrania jazzowe miały od tej pory dorównywać dbałością o szczegóły tym z muzyką klasyczną. Przestano również traktować bluesa jako podstawowy korzeń, z którego wyrastają improwizacje jazzowe. Nadano muzyce charakter kontemplacyjny, z ogromnym wyczuciem czasu i przestrzeni. Sięgając do tradycji, ale tej europejskiej.
Eicher nie tylko kieruje wydawnictwem, odpowiada także bezpośrednio za produkcję i brzmienie ponad 1200 płyt wydanych przez ECM, kieruje też karierą współpracujących z nim muzyków – Jana Garbarka czy Arvo Parta. Zamiast za biurkiem, siedzi godzinami w studio, zamyślony, słuchając każdego dźwięku. Nie wyjdzie i nie wypuści muzyków, póki wszystkie ścieżki nie zabrzmią idealnie. Eicher to oczywiście producent jazzowy, ale jedną nogą wciąż tkwi w muzyce klasycznej i to daje się usłyszeć na wielu płytach ECMu.
Niepokojąca suita
Nic dziwnego więc, że Vijay Iyer nagrywając swoją pierwszą płytę dla ECM, wykracza poza tradycyjny światek jazzowej improwizacji i sięga po zapis nutowy. Z głębokiej szuflady wyciąga napisaną przez siebie w 2005 roku dziesięcioczęściową suitę na kwartet smyczkowy. Choć warstwa kurzu na partyturze jest gruba, to z „Mutations” miał okazję już kilka razy na żywo wystąpić, razem ze swym triem i nowojorskim kwartetem Ethel. Zamiłowanie pianisty do klasyki nie powinno nikogo dziwić. Jest bowiem jeszcze jeden fakt, którego nie ujawniliśmy. Hindus od trzeciego roku życia gra na skrzypcach i jak twierdzi w wywiadach, nie ma dla niego nic naturalniejszego niż dźwięk smyczka.
Nie będzie to zapewne nadużycie, jeśli powie się, że czuć na „Mutations” eicherowską rękę. Zanim jeszcze rozpocznie się właściwa część płyty, Iyer hipnotyzuje słuchacza dwoma solowymi utworami na fortepian. „Spellbound and Sacrosanct, Cowrie Shells and the Shimmering Sea” oraz „Vuln, part II” to kompozycje przypominające nastrojem nagrania innej gwiazdy ecm-owskiej pianistyki – Craiga Taborna. Nowy Vijay Iyer zatem, to już nie logicznie bezbłędny i superświadomy budowniczy. To poszukujący, niejednoznaczny i zapuszczający się w nieznane artysta. Jest mrocznie, z przestrzenią i złowieszczo.
Suita rozpoczyna się energiczną partią smyczków. Dźwięki przynoszą ożywienie, powiew zdrowia w zatrważającym świecie kreowanym przez pianistę. Oddech trzeba jednak brać szybko i łapczywie, nie minie bowiem chwila, a znów rozpoczną się niepokojące wejścia improwizującego pianina. W trzeciej odsłonie suity dźwięki przybierają formę dialogu między kwartetem a głównodowodzącym grupy. W rozmowie, mimo że napisana została przez Iyera, pianista nie jest absolutnie stroną dominującą. Pełni on rolę uważnego słuchacza, komentatora. Zadziwiające, to być może pierwsza płyta, na której Vijay Iyer więcej słucha niż gra.
Całość okraszona jest odrobiną elektroniki. To dosłownie szczypta, ale dodana ze smakiem. Szmery, trzaski, delikatny, ledwo słyszalny basowy puls. Szczególnie frapujący jest „Movement VII”. Konstrukcja jest otwarta. Wszyscy improwizują po równo. Obowiązuje jedna reguła: trzeba korzystać z fragmentów pozostałych części suity. Znane już częściowo motywy przeplatają się, przeobrażają i odbijają echem. To moment kulminacyjny nagrania.
Wszystko to daje wrażenie osobliwego piękna. Nietypowego, bo kryje się w nim niepokój. Wyobraźnia Iyera to nie wymiar, w którym wyrastają zdrowe i bujne rośliny. Mimo przebłysków nadziei, to estetyka tak daleka od afirmacji życia jak to tylko możliwe. Krótkość poszczególnych części potęguje doznanie fragmentaryczności, a od bezwzględnej symetrii utworów zakręci nam się w głowie. Nawet w najbardziej lirycznych momentach, kiedy Vijay wybija się tonem klarownym i czystym, czuć że niebezpieczeństwo czai się w pobliżu.
***
Zdumiewające jak wiele różnorodnych stylistyk okazuje się być dla Vijaya Iyera gruntem zupełnie naturalnym. Pianista zagląda w mrok i penetruje jego zakamarki. Być może dotarł i tam, gdzie głęboko zaszywa się jego starszy stażem kolega z ECMu - Craig Taborn. Z porównaniami należy jednak być ostrożnym. Obu muzyków mimo podobieństw, bardzo wiele również różni. Zwłaszcza jeśli chodzi o technikę gry, konstrukcję utworów, sposób budowanie napięcia. Przekonać się o tych różnicach będziemy mieli okazję już w przyszłym roku. Wszystko za sprawą Manfreda Eichera. W momencie przyjęcia Vijaya w szeregi swej wytwórni, zapowiada, że następną płytę obaj wybitni muzycy nagrają w duecie. A tymczasem, to słowa kierowane do niecierpliwych, nie pozostaje nic innego jak liczyć nagrody, które zbierze Vijay Iyer za „Mutations”.
Mówi się o nim, że gra na trąbce jakby
to nie była trąbka. Coś w tym jest. Jego nieortodoksyjne podejście do
gry przywodzi na myśl największych jazzowych mistrzów. Repertuar tonów,
które wydobywa z instrumentu jest tak szeroki, że w kuluarach szepcze
się, że to człowiek-kameleon. Specjalnie dla jazzsoul.pl, laureat
najbardziej prestiżowych konkursów jazzowych na świecie, Ambrose
Akinmusire opowiada o swojej drugiej płycie nagranej dla Blue Note
Records.
Po nagraniu ostatniej płyty „When
Heart Emerges Glistening” chwaliłeś się, że masz zespół, w którym
wszyscy rozumieją się bez słów. Czy coś się zmieniło przy „The Imagined
Savior Is Far Easier to Paint”?
Nic! Jestem bardzo szczęśliwy, że
współpracuję z tak oddanymi zespołowi muzykami. Czujemy się naturalnie
ze sobą, lubimy spędzać ze sobą czas. Jedyna różnica polega na tym, że
tym razem był nas o wiele więcej. Nagrywaliśmy przecież z kwartetem
smyczkowym, kilkoma wokalistami, gitarzystą.
Jak doszło do poszerzenia zespołu? Czy wybrałeś muzyków, z którymi zawsze chciałeś grać, czy rzecz odbyła się w inny, może bardziej przypadkowy sposób?
Zupełnie szczerze – to wszystko artyści,
których po prostu uwielbiam. Każdy z nich kreuje swój unikalny muzyczny
świat. To wspaniałe osobowości. Mam na myśli wokalistów Theo Bleckmann,
Becca Stevens, Cold Speck. Z gitarzystą Charlesem Alturą chodziliśmy
razem do szkoły średniej, więc znamy się szmat czasu i rozumiemy w mig.
Mówisz o dobrej chemii w zespole, coś jednak sprawiło, że z bandu odszedł Gerald Clayton. Na nowej płycie gra Sam Harris.
Gerald to fenomenalny pianista.
Niezwykle wrażliwy muzyk. Dalej się przyjaźnimy, zresztą marzę o tym,
żeby nim jeszcze coś nagrać. Może jakaś płyta w duecie? Jeśli pytasz o
powody rozstania, to po prostu poczułem, że mój band zmierza trochę w
innym kierunku i że nasze drogi dosyć naturalnie się rozchodzą. A Sam ma
ostatnio niesłychane wzięcie. Kiedy pojawiła się możliwość zaproszenia
go do mojego zespołu, natychmiast z niej skorzystałem.
Nie wiem czy się zgodzisz, ale nowa płyta brzmi zupełnie inaczej niż poprzednia. Bardziej nastrojowo, kontemplacyjnie.
Szczerze – mam nadzieję, że to brzmi
inaczej (śmiech). Zwróć uwagę, że poprzedni materiał nagrywaliśmy cztery
lata temu, to kawał czasu. Teraz mam 31 lat, wtedy miałem 27. Wszyscy
dojrzeliśmy jako muzycy. Z drugiej strony, chciałbym żeby pewne nasze
charakterystyczne elementy pozostały wspólne. Popatrz na skład zespołu.
Trzon pozostaje ten: Harish Raghavan na basie, Justin Brown perkusja,
Walter Smith III na tenorze. Reszta muzyków, o których mówiłem wcześniej
tworzy ogromnie istotną warstwę dekoracyjną. To oni w dużej mierze
odpowiadają za nastrój płyty, o którym wspomniałeś.
Zdaje się, że nie akceptujesz krótkich tytułów płyt. Jest w tym jakaś przesłanie?
Tytuł nagrania jest dla mnie dosyć
szczególny, ale nie oczekuj, że wyjaśnię Ci dokładnie na czym polega
jego sens (śmiech). Nie chcę żeby ludzie interpretowali go w ścisły,
przeze mnie założony sposób. Wiesz, jeśli powiem, że album jest
przykładowo o wybuchu wulkanu, wszyscy zaraz będą myśleć, że jest o
wybuchu wulkanu. Ogólnie myślę, że przesłanie i opowieść są niezwykle
ważne w naszej pracy. Bo jeśli nie, to dlaczego w ogóle gramy? Każda
kompozycja ma swoją historię, charakter, narrację. Wszystkie te utwory,
oprócz tego który napisała Becca, powstały w podobnym okresie. Myślę, że
to najlepsza z możliwych dokumentacji rzeczy, które wydarzyły się wokół
mnie, a także wewnątrz mnie w tym czasie.
Terence Blanchard, z którym miałeś okazję współpracować, powiedział że grasz na trąbce jakby to nie była trąbka.
(śmiech). Kompletnie nie wiem co mam na
to powiedzieć. Chyba tylko, że nie myślę o swojej grze w ten sposób. W
pewnym sensie w ogóle nie myślę o tym jak gram. Wiem, że nie gram jak
typowy trębacz. Ale nie gram również jak Ambrose Akinmusire. Gram jak
coś lepszego niż ja sam. Wierzę w siłę wyższą – wyższy stan świadomości.
Myślę, że wielkich artystów takich jak Wayne Shorter, Joni Mitchell czy
John Coltrane cechuje umiejętność wdarcia się na te wyżyny i trwania
tam naprawdę długo.
Jaka jest więc Twoja metoda na doskonalenie stanu umysłu? Medytacja, a może środki halucynogenne?
(śmiech) Nic z tych rzeczy. Mówiąc
szczerze – jeszcze tam w pełni nie dotarłem. Część zabawy polega na tym
właśnie, że zawsze za tym podążasz. Może to zabrzmi nieco banalnie, ale
chodzi o to żeby być w zgodzie ze sobą. To ogromna praca, widzieć siebie
takim jakim się jest.
No właśnie. Często podkreślasz, że najważniejszą jakością artysty jest autentyczność. Jak to rozumiesz?
Autentyzm jest szalenie ryzykowny. Nie
możesz być autentyczny kiedy pokazujesz jedynie swoje mocne strony.
Zauważ, że żyjemy w społeczeństwie, w którym coraz trudniej pokazywać
jest swoje niedoskonałości. Na portale społecznościowe wszyscy wrzucają
tylko swoje najlepsze zdjęcia z podpisem „Today I’m feeling great”. To
buduje nieprawdziwy obraz danej osoby. Bo co ze wszystkimi innymi
dniami: tymi, którymi czujemy się fatalnie, tak że chce się skoczyć z
mostu. Ale podobny mechanizm działa również w drugą stronę. Nie będziesz
autentyczny kiedy skupisz się jedynie na tym co w tobie negatywne.
Trzeba szczerze walnąć: „Jestem jaki jestem. Kochaj mnie lub nienawidź,
ale wiedz że staram się być coraz lepszy”. Myślę, że to czyni artystę
autentycznym.
Powiedziałeś też kiedyś, że chcesz zmienić muzykę.
Hmm. Chyba nie chodzi o to że chcę ja
zmienić, ale chcę być częścią wielkiej zmiany, która się dokonuje na
naszych oczach. Chciałbym być jednym z tych, którzy sprawiają że muzyka
się rozwija. Postrzegam muzykę jako coś co płynie z niesłychaną
prędkością do przodu. Zabierając ze sobą, niczym rzeka, wszystko co
znajdzie się w jej zasięgu. Muzyka zbiera wpływy z całego świata. By na
koniec – wszystko stało się wszystkim. To tak jak z rasą. Kiedyś zniknie
taka kategoria. Wszystko się wymiesza samoistnie, to tylko kwestia
czasu. Może 400 lat, może odrobinę więcej, ale nie będzie już
oddzielnych gatunków muzycznych. Jazzu, hip-hopu, rocka. Będzie po
prostu muzyka.
Przyszłość zapowiada się więc ekscytująco. Masz już może jakieś plany?
„Imagined Savior is Far Easier to Paint”
to tylko jedna stacja w dalekiej drodze. Mam mnóstwo pomysłów, które
chcę zrealizować. Chcę grać z jak największą liczbą kreatywnych muzyków
na całym świecie. Duetach, triach, wszystko jedno. Może nawet kiedyś
napiszę symfonię. A tymczasem nie mogę doczekać się występu w Twoim
kraju na początku kwietnia!
Normalna dziewczyna. Znacie takich ze trzydzieści. Ale kiedy zaczyna śpiewać, a w pokoju już dawno zgasło światło i wszyscy w domu śpią, to nagle pstryk! i zabawki ożywają, lalki tańczą na stole i paprotki kiwają się do rytmu. Fredrika Stahl to trochę jazzu, trochę popu, młodość i autorskie teksty. O roli reklamy i samotności w karierze muzyka opowiada Znudzonemu Rockmanowi.
Przeczytałem w jednym z wywiadów, że byłaś maniakiem gier komputerowych.
Faktycznie! (śmiech) Ale to jest chyba naturalne kiedy dorasta się z dwoma braćmi. Wiesz, strzelanki jakoś mi nie pasują do twojego muzycznego profilu...
Nie, nie, nie. Raczej nie byłam fanką strzelanek. Chociaż moi bracia je uwielbiali. Ja wolałam raczej gry strategiczne,coś jak Age Of Empires. O kurcze, teraz czuje że mam ochotę w coś pograć! Chociaż w dzieciństwie w pewnym momencie zorientowałam się, że może jednak marnuję czas spędzając go przed komputerem, zamiast przed fortepianem. Więc coraz bardziej skupiałam się na muzyce. Jak opisałabyś tę swoją muzykę? Czy to jeszcze jazz?
Myślę że zawsze tworzyłam muzykę POP. Nawet na moich pierwszych płytach znalazły się głównie popowe piosenki, chociaż rzeczywiście są one zaaranżowane nieco na jazzowo. Słychać też czasami sporo soulu. Ale w gruncie rzeczy, czuję się artystką popową, nawet jeśli są jakieś ślady innych gatunków w mojej muzyce. Wiesz, jazz ma sporo wolności melodycznej. Ja nigdy nie śpiewałam standardów jazzowych na moich płytach, ale uczyłam się na nich śpiewu. Więc myślę, że to miało spory wpływ na moją edukację i że to może pobrzmiewać w moich utworach dzisiaj. Jazz to wolność mówisz - to oczywiście prawda, ale dziś jazz to też ścisłe zasady...
Oj tak! W zupełności się z tym zgadzam. To jest właśnie to, co mi się w jazzie nie podobało. Dlatego też nigdy nie chciałabym nazwać się po prostu piosenkarką jazzową. Nawet jeśli decyduję się na jazzowe aranżacje moich piosenek, to chciałabym żeby pozostały MOIMI piosenkami.
Kiedy wydałam moje pierwsze nagranie byłam bardzo młoda. Miałam zaledwie 17 lat, byłam niepozorną blondynką ze Szwecji. Potem zdarzało mi się grać z muzykami jazzowymi i wciąż słyszałam: 'ooo nie, nie możesz tego robić w ten sposób, nie nie'. Mówili - 'nie możesz grać jazzu w tak młodym wieku. Może dopiero jak przekroczysz czterdziestkę'. Do tego byli dość zamknięci na wszelkie innowacje i zmiany.
Nigdy nie było mi tak dobrze z tym co robię, jak teraz - bo teraz czuję, że mam pełną kontrolę nad moją praca i moja twórczością. Nie jest jednak tak, że nie doceniam tego czasu, który spędziłam z muzykami jazzowymi, to mnie wiele nauczyło. To była moja szkoła. Ale teraz już mogę robić swoje.
Słyszałem, że kiedy tworzysz zawsze zaczynasz od słów, a muzyka powstaje później. Czy to prawda?
Tak było kiedyś.
Było?
Zawsze zaczynałam od tekstów, bo myślałam, że to jest najtrudniejsze. Myślałam – dobra, napiszę tę historię, a potem sobie ją zilustruję muzyką.
Jakoś zawsze miałam więcej pomysłów na muzykę niż teksty, więc w końcu doszłam do wniosku, że nie warto odkładać pomysłu na melodię aż przyjdzie mi do głowy dobry tekst. Tak zaczął zmieniać się rytm mojej pracy. Kiedy coś wymyślam, to pracuję nad tym, niezależnie od tego, czy jest to strzępek tekstu czy fragment melodii. Takie inne podejście popycha mnie w zupełnie innym kierunku. Za każdym razem. Co innego powstaje kiedy zaczynam od fortepianu, co innego kiedy od pisania, a jeszcze co innego kiedy pierwszy w mojej głowie pojawia się rytm. Dlatego teraz nie stosuję się do żadnej ścisłej reguły.
Próbowałem zinterpretować tekst jednej z najbardziej znanych twoich piosenek 'Willow'. Rzecz jest albo o niespełnionej miłości, albo o odnajdywaniu komfortu w cierpieniu. Na dwoje babka wróżyła.
No nie do końca (śmiech). Piosenka jest oparta na znanym micie nordyckim o wierzbie. Drzewo w tej opowieści jest symbolem oczekiwania na miłość.
No to nie do końca się zrozumieliśmy!
Niby tak, ale z drugiej strony staram się tak pisać moje teksty, żeby nie były jednoznaczne. Nie chcę narzucać nikomu jednej oficjalnej interpretacji. Jeżeli ktoś w mojej piosence widzi coś, o czym ja nie pomyślałam nawet pisząc ją, to mnie to także bardzo cieszy.
Lubisz pracować w samotności?
Raczej tak. Wtedy łatwiej mi się skupić. Kiedy musisz próbować różnych rzeczy, kiedy wpadają ci do głowy urywki pomysłów, które chcesz przetestować to obecność kogoś w pobliżu jest krępująca. Sprawia, że czuję się zdenerwowana, niepewna. Zwykle pracuję w Szwecji. Tam mogę się zaszyć i mieć chwilę dla siebie.
Wiem, że jeszcze wszystko przed Tobą, ale czy dziś możesz wskazać jakiś najważniejszy, przełomowy moment w swojej kariery? Ze Szwedzkiej samotni wypłynęłaś przecież na międzynarodowe wody.
Mogłabym wskazać kilka momentów i kilka osób, ale chyba najszczerszą odpowiedzią będzie: reklama Nissana Jke. Wykorzystano tam moją adaptację kołysanki „Twinkle Twinkle”. Reklama emitowana była w około 60 krajach i wszyscy, robiąc sobie herbatę w przerwie filmu słyszeli jak śpiewam. Można się krzywić na komercję i reklamy, ale dla mnie był to spory sukces. Nagle okazało się, że mogę grać więcej koncertów, że więcej ludzi na całym świecie interesuje się moją muzyką. To też była trochę moja reklama!