niedziela, 21 lipca 2013

Relacja: Branford Marsalis Quartet w Centrum Kijów

Jaki koń jest każdy widzi, jaki Marsalis każdy wie.

O tym pierwszym wiele mówią porzekadła ludowe, o drugim tylko tyle, że nie słynie z zapału do eksperymentowania. Niektóre źródła dodają tylko, że dźwięk lubi czysty, osadzony w tradycji, najlepiej tej nowoorleańskiej, dla której jazz to nic więcej jak swing plus improwizacja, i który to jazz należy wykonywać bez zadawania egzystencjalnych pytań.

Na koncert konia niestety nie dotarliśmy. Nie oznacza to jednak, że przyrody w miniony wtorek nie podglądaliśmy. Widzieliśmy bowiem jazzowy kwartet występujący w naturalnym dla siebie środowisku. Na scenie Centrum Kijów w ramach XVIII Letniego Festiwalu Jazzowego zainstalował się Branford Marsalis i kompani w osobach: Joey Calderazzo - piano, Eric Revis - kontrabas, Justin Faulkner - perkusja.

Bez zbędnych ceregieli popłynęły dźwięki, a my nadstawiliśmy ucha. Temat wprowadza Marsalis, wszystko jak należy, melodyjny, chwytliwy, z werwą, lecz za chwilę robi krok w tył, chowa się gdzieś w cieniu i daje poszaleć kolegom.

Przyjemnie było patrzeć jak wierci się nad klawiaturą Joey Calderazzo, jak podskakuje na krzesełku, zgrywa, śmieje się pod nosem, jakby płatał figle.

Sekcja rytmiczna staje na wysokości zadania. Drummer po kilku minutach jest już cały mokry, a u basisty widać było obłęd w oczach. Słowem: było jak być powinno, ściśle, precyzyjnie, w punkt.

Na tak urobiony grunt wraca Branford ze swoją solówką. Teraz już niekoniecznie melodyjną, mniej nieco przystępną, za to dość interesującą.

Kończy się utwór pierwszy, zaczyna drugi. Marsalis zmienia saksofon z tenoru na sopran. I tak już będzie do końca wieczoru. Improwizacja, swing, definicja jazzu wyjęta wprost z encyklopedii.

Najciekawszym fragmentem w opinii redakcji był ostatni utwór przed bisem. Rodzaj kilkunastominutowej suity. Najpierw z sopranu wydobywał rozdygotane dźwięki Marsalis, odchylony do tyłu wyglądał niemalże jak stary Sydney Bechet. Potem stopniowo włączała się reszta zespołu. Dźwięk z sekundy na sekundę się zagęszczał, robił się coraz bardziej intensywny, aż w końcu zatrząsł się pod wpływem swojego ciężaru. Coś pękło – wszyscy umilkli.

I w tej niecodziennej ciszy Branford prowadzi subtelny dialog z Joem Calderazzo. Dialog pełen dyskrecji i zrozumienia, a jednocześnie znaków zapytania i poczucia, że zdarzyć się może wszystko.

Za chwilę podpina się sekcja i to już koniec. Zespół schodzi ze sceny. Za moment kwartet wróci i uderzy najklasyczniej jak tylko się da – St. James Infirmary. Publiczność wiwatuje, my razem z nimi.

Dobry koncert.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz