piątek, 17 maja 2013

Relacja: Gregory Porter (Festiwal - Starzy i młodzi w Krakowie)

Muzycy Gregory'ego Portera byli jak konie wierzgające w boksach, nie mogąc doczekać się wyścigu. Nie przypominam sobie, żebym widział kiedyś instrumentalistów tak głodnych gry. Osobiście najbardziej podobał mi się pianista – Chip Crawford. Szaleniec w czystej postaci, jego styl był absolutnie nieokiełznany, żywiołowy, oparty na prostych, ale oryginalnych zagrywkach.

Sam Porter ma głos potężny. Nie ulega wątpliwości, że gdyby wybrzmiał w całości potencjału, zatrząsłby Kinem Kijów w posadach.

Nie ma się jednak czego obawiać. Gregory Porter to człowiek nad wyraz łagodny. Elegancki, pełen umiaru, zachwycający.

Weźmy choćby takie „Work Song”. Najpierw kilkuminutowy popis a capella, wspomagany jedynie ledwo słyszalnymi, rytmicznymi zaśpiewami kolegów. Potem wybuch energii tak gwałtowny, że osunąłem się z fotela, a pod koniec utworu, gdy Porter już tylko skakał i wykonywał brawurowe kopnięcie w powietrzu, leżałem plackiem na ziemi.

Było wspaniale. Zabrzmiały swingujące „On My Way To Harlem”, fantastycznie soulowe „Real Good Hands” czy tytułowy utwór z ostatniego albumu „Be Good”.

Były ballady, tona improwizacji, kipiało to żywiołem i świeżością.

Słowem – bomba!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz