poniedziałek, 1 lipca 2013

27

Ostatnio urodziny przydarzają mi się coraz częściej. I wybaczcie - to tyle na dziś, jeśli chodzi o wstęp.

W dzień urodzin nurtuje mnie w zasadzie jedno – nie mam bladego pojęcia czy jestem z czasem pogodzony czy może z czasem jestem na bakier. Patrzymy na siebie podejrzliwie. I trudno powiedzieć jaka jest dopuszczalna granica wzajemnej akceptacji. Tak aby zachować samego siebie, ale pozostać w zgodzie z naturalnym przemijaniem.

Życie najchętniej wyobrażałbym sobie jako siedzenie w wygodnym fotelu z dobrą perspektywą na całość rzeczywistości. Z wysokości spokojnie przyglądałbym się zdarzeniom, i wybierał tylko te naprawdę interesujące, od czasu do czasu zstępując z komfortowego piedestału, by oddawać się smaganiom prądów wodnych, smakowi lodów Magnum Almond i chyba największej danej człowiekowi przyjemności – poczuciu, że w końcu po godzinach trudu i wysiłku, coś się zrozumiało.

Urodziny są już częścią krajobrazu codziennego. Tym razem jednak urodziny to naprawdę niecodzienne. 27 lat. Wiek, w którym odeszli najwięksi w historii muzycy rockowi – Hendrix, Janis Joplin, Kurt Cobain, Robert Johnson. Muzycy, którzy przez wiele lat pozostawali nie tyle idolami czy wzorami do naśladowania, lecz kreatorami najwspanialszych na świecie opowieści. Opowieści, w które wchodziło się z przejęciem, bez żadnych zastrzeżeń czy sceptycyzmu. Tak jak na kolanach dziadka siada mały brzdząc, by wysłuchać niezwykłej historii o dalekich królestwach, wielkich bitwach, smokach i księżniczkach.

27 lat. Wiek być może z tego wszystkiego symboliczny – wyznaczający umowną granicę między dziecinnym bujaniem w obłokach, a twardą rzeczywistościa.

Pytanie więc na dziś - czy można jeszcze marzyć, mając 27 lat?

Nic nie zostanie po czczych fantazjach, wieczorach przeleżanych na plecach z widokem na niebo, piwach powypijanych w krakowskich parkach tak najzupełniej beztrosko. A przede wszystkim po najpiękniejszym uczuciu bycia wszystkim i niczym, nieokreśloną materią, która może w nieskończony sposób się definiować i przybierać zupełnie dowolne kształty i nazwy. Jednego dnia będąc filozofem, następnego podróżnikiem, jeszcze innego poetą albo astronomem.

Marzenia obecnie stają się celami, które pieczołowicie się wytycza i mniej lub bardziej skrupulatnie realizuje.

Prośmy więc opatrzność o skrupulatność i jednocześnie pocieszajmy – do wieku Kolumba jeszcze trochę nam zostało.


3 komentarze:

  1. Wpis powinien zdecydowanie mieć tytuł 87!

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałem podobnie, gdy szedłem do szkoły podstawowej - byłem przekonany, że to koniec dobrej zabawy, beztroski i marzeń. Pamiętam jak dziś przepłakaną noc przed pierwszym września i żegnanie się z wolnością.

    PS. Zawsze możemy iść się nawalić na planty byś poczuł młodość - bo faktycznie tekst brzmi jak napisany przez 87-letniego dziadziusia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Już w podstawówce? To widocznie ja starzeję się z opóźnieniem. A jak będę miał 87 lat to będę zapewne wspominał chwalebne czyny, nic więcej.

    OdpowiedzUsuń