Teoretycznie ktoś mógł się poczuć zawiedziony. Zawiedziony – bo, nie ukrywajmy bolesnej oczywistości, Pharoah
dziś już 74- letni, to nie ten sam pełen szaleńczego wigoru muzyk, co w
czasach kiedy nagrywał nieziemskie płyty z Coltranem. Wtedy zadziwiał
świat i zachwycał brzmieniem, dziś to człowiek fizycznie o wiele
słabszy, co zwłaszcza w przypadku takiego instrumentu jak tenor ma
niebagatelne znaczenie. Więcej nawet – to przecież siła fizyczna, bo
techniką nigdy nie zbliżył się do Trane’a, to był ten element, który
obok natchnienia płynącego z niebios decydował o nieprawdopodobnej
jakości brzmienia i oryginalności tonu saksofonu Sandersa.
Pharoah Sanders był słaby i zgarbiony. Większość
koncertu przesiedział nieco schowany za zestawem perkusyjnym Calderazzo.
Co kilka chwil wstawał i długo człapał do przodu sceny. Tak
wybrzmiewały tematy i garść nieszczególnie rozbudowanych partii solowych
saksofonisty. Kilka razy popłynął soczysty i transowy groove zdolny
porwać nawet mocno stąpających po ziemi niedowiarków.
Z początku wspomniałem o byciu zawiedzionym
teoretycznie. Pozwólcie więc, że wyjaśnię. Bo ja rozczarowany, koniec
końców, nie byłem. Wszystko za sprawą znakomitego zespołu, z którym
przyjechał Sanders. Osoby: Gene Calderazzo – perkusja, Oli Hayhurst – kontrabas oraz Kurt Rosenwinkel
na gitarze. Początkowo w świat poszła informacja, że Sanders miał
przewodzić triu w składzie z Joachimem Kuhnem i Trilokiem Gurtu. Potem
miał być kwartet, ale z Williamem Hendersonem na fortepianie. W
ostatniej chwili ogłoszony został elektryzujący news – w miejsce
Hendersona zagra Kurt Rosenwinkel.
Trudno było o trafniejszą decyzję. Rosenwinkel po
prostu zachwycał. Brak instrumentu klawiszowego i wyjątkowo oszczędnie
grający lider zespołu postawiły przed gitarzystą nie lada zadanie –
ogrom pustej przestrzeni do wypełnienia. Rosenwinkel zrobił to z
niesłychaną wirtuozerią i klasą. Wszystko jedno czy akurat grał akordy,
solówki czy jedno i drugie jednocześnie. Wszystko to było poukładane i
inteligentne, a jednocześnie nie pozbawione sporej dozy swingu.
Gene Calderazzo nie pozostawał dłużny. Z
Rosenwinkelem znają się zresztą od lat. Precyzja, siła, ale przede
wszystkim brzmienie bębnów było tego wieczoru wspaniałe. Wielokrotnie
decydował się Calderazzo na solowe partie, zawsze brzmiąc niezwykle
kreatywnie i świeżo. Oli Hayhurst grał z kolei po profesorsku, a cały
koncert poprzedził trzymającym w napięciu basowym wstępem.
Głód muzyki na sali był ogromny. A uwielbienie dla
Sandersa jeszcze większe. Każdy dźwięk, który zagrał, każdy gest
wywoływał ogromny entuzjazm widowni. Pharoah był urzekający i
charyzmatyczny. Funkcjonował tego dnia bardziej jednak jako legenda
jazzu, święta ikona, którą można zobaczyć i niemalże dotknąć niż
pełnokrwisty wirtuoz, który zachwyca kreatywnością i polotem tu i teraz.
Oceniając koncert realistycznie, dostaliśmy najwięcej
ile mogliśmy dostać. Ktoś kto marzył o Pharoah Sandersie takim jakim
zna go z płyt i koncertów sprzed kilkudziesięciu lat, dał się unieść
czczym fantazjom. Kto zaś przyszedł bez nierealnych założeń, zobaczył
świetny zespół, posłuchał jazzu z najwyższej światowej półki i zapewne
wyszedł oczarowany.
Jeszcze raz więc – marzyciele tego wieczoru cierpieli, a realiści byli na świetnym koncercie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz