Niewiele osób wie, że Woody Allen, ceniony muzyk, klarnecista, w wolnych chwilach, gdy dopada go zmęczenie dźwiękami i odrobina melancholii, zawiesza instrument na kołku. Chwyta wtedy za kamerę, zakasuje rękawy i marzy o kręceniu filmów.
W ten sposób powstało ich już blisko pięćdziesiąt.
W ten sposób powstało ich już blisko pięćdziesiąt.
Ostatni to "Blue Jasmine". Współczesna adaptacja "Tramwaju zwanego pożądaniem". Historia bardzo woody-allenowska, czyli zupełnie inna niż kilka ostatnich, przypominających kolorowe pocztówki z widokami z Paryża, Barcelony czy Rzymu.
"Blue Jasmine" to Woody Allen z krwi i kości, bo rzecz traktuje o relacjach międzyludzkich. Konkretniej - o związkach. Jeszcze precyzyjniej: o związkach między kobietami i mężczyznami. I tu właśnie precyzja się przydaje: Woody Allen, owszem, kręci filmy o tym, co wydarza się między kobietą i mężczyzną, ale nie kręci filmów o miłości.
Allen kręci filmy o związkach. A miłość i związek to zupełnie inne sprawy, choć zdarza się, że występują jednocześnie.
Wiele powstaje opowieści o namiętności, gwałtownym uczuciu, niespełnieniu czy idealizacji. Znacznie mniej o tym, co chyba przytrafia się częściej: niespełnionych potrzebach, samotności i zmęczeniu, oczekiwaniach, dylematach, poszukiwaniach oraz często zbyt racjonalnych decyzjach.
Bohaterowie filmów o miłości przeżywają chwile, niekiedy absolutnie kosmicznego, uniesienia. Zauraczają się wzajemnie lub bez wzajemności. Czasem żyją długo i szczęśliwie.
Bohaterowie filmów o związkach, takich jak "Blue Jasmine", szarpią się między swoimi oczekiwaniami a rzeczywistością. Szamocą. Dźwigają ciężar swojej przeszłości, nie mogą się dopasować, ani znaleźć swojego miejsca.
W "Blue Jasmine" jest dokładnie tak jak w "Annie Hall". Związki są absurdem. Bez którego jednak trudno żyć.
Ech, trochę się pesymistyczny zrobił ten Allen. Niech lepiej wraca do gry na klarnecie.
Ech, trochę się pesymistyczny zrobił ten Allen. Niech lepiej wraca do gry na klarnecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz