Na koncercie Rogera
Watersa poczułem się jak bohater „Sensu Życia wg Monty Pythona”.
Ten, po którego wątrobę przychodzą lekarze-transplantolodzy. I
który tłumaczy, że organ ten co prawda nadaje się do przeszczepu,
ale jeszcze go używa i w gruncie rzeczy jest do niego
przywiązany. Ci z kolei, śpiewają mu taką oto piosenkę i zamykają
dyskusję.
Biedak, przejęty
wymową utworu i tym jak nieistotny jest jego wymiar w obliczu ogromu
wszechświata - mięknie, a po jego organ wędrują stalowe szczypce.
Na koncercie Rogera
Watersa poczułem nędzę swojego jednostkowego istnienia. Bo cóż
znaczę ja wobec wielkiego show, które przygotował muzyk?
Zaczęło się od
ciemności, którą szybko zastąpiły błyski świateł, sztuczne
ognie, iskry, dym, ryk syren i eksplozji. Wybuchła ściana dźwięku.
Na scenę wkracza z
tryumfalnie uniesionymi rękoma Roger Waters. Na niego zaś czeka
druga para rąk, trzymająca srebrną pelerynę, która zaraz ląduje
na plecach mistrza ceremonii.
Z daleka Waters wydaje
się zaledwie mróweczką. Wzdłuż sceny jednak postawiono
gigantyczny mur, który pełni rolę telebimu, na którym można było
oglądać zbliżenia twarzy Artysty, a jednocześnie oglądać
wyświetlane nań wizualizacje utworów z legendarnej płyty Pink
Floyd.
Co pewien czas na murze
pojawiały się też hasła i symbole będące przesłaniem muzyka i
jego show. Hasła te wyrażały sprzeciw wobec ideologii, religii,
zniewoleniu, globalizacji, międzynarodowym korporacjom, kłamstwu,
mass-mediom, problemowi głodu na świecie i wielu innym.
W czasie koncertu
Watersa dźwięku dobiegały zewsząd. Nie tylko ze strony sceny. A
były to dźwięki najrozmaitsze – na przykład wystrzały z
karabinów. Niektóre z nich, zwłaszcza wokal, odbijały się od
wewnętrznych ścian stadionu, co sprawiało wrażenie dublowania
się, czy mówiąc fachowo, interferencji fal dźwiękowych. Zapewne
ktoś przez nieuwagę odkręcił gałkę z pogłosem na maksimum.
W powietrzu z kolei,
latały różne obiekty. A to spadający samolot, który pod koniec
lotu podpalał się, a to fruwająca świnia czy olbrzymich rozmiarów
dmuchany belfer przy okazji - „Another Brick In The Wall”.
Muzyka też nie była
zła, choć więcej było tu do patrzenia niż do słuchania.
W skrócie: na
koncercie Watersa poczułem się nieistotny. Mur na końcu runął. A ja pozostałem wzbogacony o
wiedzę o tym, co myśleć o ideologiach, religiach, zniewoleniu,
globalizacji, międzynarodowych korporacjach, kłamstwu,
mass-mediach, problemie głodu na świecie i wielu innych.
Bilans jest więc
dodatni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz