W „Miłości” brak prawie wszystkich
elementów dokumentu filmowego do jakich przywykliśmy – jednoznaczności,
weryfikacji faktów, czy szerokiego spektrum wypowiedzi. I dobrze. Dzięki
temu wychodzimy z kina pełni wątpliwości i własnych odpowiedzi.
Chyba każdy widział trailer „Miłości”. Jeśli nie, niech szybko nadrobi zaległości.
Trailer jednak może być mylący. Zapowiada
bowiem mocno rock’n'rollowe uderzenie. Jazdę bez trzymanki. Nieprawdopodobną i niebezpieczną opowieść o kilku facetach, którzy przed
dwudziestoma laty ostro jechali po bandzie. Słowem – ma być ostre
strzelanie z armaty.
Film od pierwszych sekund
zaskakuje. Nie ma tu reklamowanego rozmachu. Jest za to mnóstwo
badawczych spojrzeń w oczy. Widać to od początku, od sceny kiedy Mikołaj
Trzaska wchodzi do salki prób, gdzie czekają na niego koledzy z dawnego
zespołu. Niby widzimy energiczne uściski rąk, jakby witali się
bezproblemowi i niepamiętający złego kumple z wojska. Ale oczy bohaterów
pozostają czujne. Zwłaszcza Trzaska obserwuje dawnych partnerów, a co
sobie myśli – nie wiadomo, ale na pewno nie do końca to, co mówi.
Film jest wspomnieniem tego, co dawno
minęło. To także próba wskrzeszenia umarłej przyjaźni. Takie cuda udają
się jednak nielicznym. Czasy niegdyś były świetne, byłoby więc co
przywracać do życia. Grupa Miłość w składzie: Tymoń Tymański, Leszek
Możdżer, Jacek Olter, Mikołaj Trzaska, (i w nieco późniejszym okresie
także Maciej Sikała) była przez wiele lat najlepszym zespołem jazzowym w
Polsce. Świetne czasy, wszyscy się zgadzają, a jednak nikt nie chce do
nich wrócić. Zapewne dlatego, że każdy z dawnych członków kapeli
powędrował w zupełnie innym kierunku.
„Miłość” to film o relacjach
międzyludzkich, bardziej niż o muzyce. Opowiada o spotkaniu trzech
osobowości, tak odmiennych, że trudno uwierzyć, że były zdolne razem
funkcjonować.
Nie jest to więc typowy dokument
muzyczny, w którym oddaje się głos każdemu tylko, kto się zetknął z
zespołem. Nie ma tu wypowiedzi producenta pierwszej płyty, zazdrosnej
żony, jednego z najwierniejszych fanów, czy członka ekipy nagłaśniającej
koncert. I niczego nie brakuje. Reżyser zrealizował film według
własnego pomysłu, bez uciekania się do wzorców amerykańskich, z którymi
publiczność obyła się dzięki powszechnej dostępności kanału Discovery.
Dzięki zmienionej formule dokumentu widz jest zaskakiwany i nie nudzi
się nawet przez chwilę.
Bohaterów jest tylko trzech. Czterech,
jeśli dodać wypowiadającego się późniejszych fragmentach filmu – Sikałę.
Pięciu, gdy uwzględnić Jacka Oltera, który popełnił samobójstwo
wyskakując z okna szpitala psychiatrycznego. Na najprostszym poziomie
spotykają się tu trzy zupełnie odrębne charaktery. Punkowiec, typ
wiecznie niespełnionego artysty, ułożony akademik. Patrzymy na nich z
bardzo bliska i widzimy jak na dłoni – interakcje, przyjaźnie, konflikty
i sojusze.
Nieistotna również dla reżysera i
scenarzysty dokumentu, Filipa Dzierżawskiego, jest warstwa faktów. Nie
weryfikuje w żaden sposób wypowiedzi swoich bohaterów, nie cenzuruje.
Podaje je nam obraz do własnej oceny.
To seans z pewnością na więcej niż jeden
raz. Choć i ten pierwszy jest niezwykle satysfakcjonujący. Zostawia
jednak z poczuciem, że zagadka nie została do końca rozwikłana. Film
trwa więc jeszcze długo po wyjściu z kina. Rzadko się zdarza reżyserom
dokumentu pozostawić widza jednocześnie ze sporą wiedzą na temat
przedstawianego zagadnienia i pytaniem kołaczącym się wciąż w głowie: o
co tak naprawdę tutaj chodzi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz