Ostatnio urodziny przydarzają mi się coraz częściej. I wybaczcie
- to tyle na dziś, jeśli chodzi o wstęp.
W dzień urodzin nurtuje mnie w
zasadzie jedno – nie mam bladego pojęcia czy jestem z czasem
pogodzony czy może z czasem jestem na bakier. Patrzymy na siebie
podejrzliwie. I trudno powiedzieć jaka jest dopuszczalna granica
wzajemnej akceptacji. Tak aby zachować samego siebie, ale pozostać
w zgodzie z naturalnym przemijaniem.
Życie najchętniej wyobrażałbym
sobie jako siedzenie w wygodnym fotelu z dobrą perspektywą na
całość rzeczywistości. Z wysokości spokojnie przyglądałbym się
zdarzeniom, i wybierał tylko te naprawdę interesujące, od czasu do
czasu zstępując z komfortowego piedestału, by oddawać się
smaganiom prądów wodnych, smakowi lodów Magnum Almond i chyba
największej danej człowiekowi przyjemności – poczuciu, że w
końcu po godzinach trudu i wysiłku, coś się zrozumiało.
Urodziny są już częścią krajobrazu codziennego. Tym razem jednak urodziny to naprawdę niecodzienne. 27 lat. Wiek, w którym odeszli najwięksi w historii muzycy rockowi – Hendrix, Janis Joplin, Kurt Cobain, Robert Johnson. Muzycy, którzy przez wiele lat pozostawali nie tyle idolami czy wzorami do naśladowania, lecz kreatorami najwspanialszych na świecie opowieści. Opowieści, w które wchodziło się z przejęciem, bez żadnych zastrzeżeń czy sceptycyzmu. Tak jak na kolanach dziadka siada mały brzdząc, by wysłuchać niezwykłej historii o dalekich królestwach, wielkich bitwach, smokach i księżniczkach.
27 lat. Wiek być może z tego
wszystkiego symboliczny – wyznaczający umowną granicę między
dziecinnym bujaniem w obłokach, a twardą rzeczywistościa.
Pytanie więc na dziś - czy można
jeszcze marzyć, mając 27 lat?
Nic nie zostanie po czczych fantazjach,
wieczorach przeleżanych na plecach z widokem na niebo, piwach
powypijanych w krakowskich parkach tak najzupełniej beztrosko. A
przede wszystkim po najpiękniejszym uczuciu bycia wszystkim i
niczym, nieokreśloną materią, która może w nieskończony sposób
się definiować i przybierać zupełnie dowolne kształty i nazwy.
Jednego dnia będąc filozofem, następnego podróżnikiem, jeszcze
innego poetą albo astronomem.
Marzenia obecnie stają się celami,
które pieczołowicie się wytycza i mniej lub bardziej skrupulatnie
realizuje.
Prośmy więc opatrzność o
skrupulatność i jednocześnie pocieszajmy – do wieku Kolumba
jeszcze trochę nam zostało.
Wpis powinien zdecydowanie mieć tytuł 87!
OdpowiedzUsuńMiałem podobnie, gdy szedłem do szkoły podstawowej - byłem przekonany, że to koniec dobrej zabawy, beztroski i marzeń. Pamiętam jak dziś przepłakaną noc przed pierwszym września i żegnanie się z wolnością.
OdpowiedzUsuńPS. Zawsze możemy iść się nawalić na planty byś poczuł młodość - bo faktycznie tekst brzmi jak napisany przez 87-letniego dziadziusia.
Już w podstawówce? To widocznie ja starzeję się z opóźnieniem. A jak będę miał 87 lat to będę zapewne wspominał chwalebne czyny, nic więcej.
OdpowiedzUsuń