Opera Krakowska. Pełna
sala. Dyrektor festiwalu Witold Wnuk z niejakim wzruszeniem zapowiada
koncert gwiazdy wieczoru. Ale gwiazda nie każe na siebie czekać.
Wparowuje na scenę z impetem, chwyta dyrektora za ramię i zmusza do
śpiewania. Zasady są znane – szybkie call and response. Intonuje
Al Jarreau, dyrektor powtarza. Figle na całego, publiczność wyje
ze śmiechu, dyrektor zbladł. Ale kto by nie zbladł na jego
miejscu?
Nagle Jarreau obraca
się na pięcie. W oku błyska jakaś iskra. Dyrektor ucieka. A na
scenie jak z podziemi wyłania się reszta zespołu. Bas, gitara,
perkusja, dwóch klawiszowców, z których jeden ma na podorędziu
również zestaw instrumentów dętych.
Sam Al jest
olśniewający. Wszędzie go pełno. Gestykuluje. Stroi miny.
Wygłupia się. A giętki jest jak pantera. Wokalnie to już nie ten
sam człowiek-orkiestra, zdolny wyprodukować z pomocą własnej
krtani dowolny dźwięk. Dziś braki, 73-letni muzyk, nadrabia
niesłabnącą charyzmą.
Sypią się hity: „Your
Song”, „We're in This Love Together”, „Take Five”, „Boogie
Down”. Jarreau zapewnia: we gonna do everything tonight. Są
więc i utwory nowe jak „Scootcha-Booty”.
Za aranżacje odpowiada
dyrektor muzyczny zespołu Larry Baird. Wspomniany wyżej
klawiszowiec-saksofonista. Sporo jest chórków, solówek na
saksofonie, basie czy gitarze akustycznej. Wszystko na bogato. Choć
największym atutem pozostaje artystyczna osobowość Ala.
Na koniec
niespodzianka. Na scenę Jarreau zaprosił Władysława „Adzika”
Sendeckiego. Panowie nie szczędzili sobie ciepłych słów.
Polskiego muzyka Al nazwał najwybitniejszym pianistą ostatnich stu
lat, z kolei Sendecki amerykańskiego wokalistę ostatecznym i
jedynym „King of the Hearts”.
Rozpoczyna się oparta
na gerschwinowskim „Summertime” improwizacja duetu. I to jest
najlepszy moment całego wieczoru. Jarreau potrafi skorzystać z
ogromu przestrzeni kreowanej przez Sendeckiego. Jego głos brzmi
fantastycznie, a on sam odpływa gdzieś bardzo daleko.
Tak, to był „King of
the Hearts”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz