Najpierw był bunt. Coltrane, Taylor,
Coleman i kilku innych jeszcze szaleńców wywróciło do góry
nogami porządek obowiązujący w muzyce.
Grano od tamtej pory dziko, pierwotnie,
czasem wulgarnie. Dźwięki płynące z ich instrumentów pełne były
dysonansów, zgrzytów, sprzężeń. Wszystko to jęczało, płakało
i wyło, jednocześnie eksponując niezwykłą, niespotykaną nigdy
dotąd, siłę duchową.
Tak powstał free jazz.
Dziś to pełnoprawny styl muzyczny. Ze
swoim własnym językiem, środkami wyrazu, nakazami, zakazami,
regułami.
Bunt stał się konwencją.
Świetnie rozumie to Ravi Coltrane,
który nie sili się na oryginalność, tylko bierze ten już
utrwalony język i poleruje go na błysk z niezwykłą finezję.
Domywa wszystkie nieczystości i podaje na lśniącej tacy.
"Spirit Fiction" jest jak nowe Ferrari - błyszczy, mieni się, połyskuje.
"Spirit Fiction" jest jak nowe Ferrari - błyszczy, mieni się, połyskuje.
Całość, jakby się uprzeć, można
by powiesić na ścianie albo wstawić w gablotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz