Jaki koń jest każdy widzi, jaki
Marsalis każdy wie.
O tym pierwszym wiele mówią
porzekadła ludowe, o drugim tylko tyle, że nie słynie z zapału do
eksperymentowania. Niektóre źródła dodają tylko, że dźwięk
lubi czysty, osadzony w tradycji, najlepiej tej nowoorleańskiej, dla
której jazz to nic więcej jak swing plus improwizacja, i który to
jazz należy wykonywać bez zadawania egzystencjalnych pytań.
Na koncert konia niestety nie
dotarliśmy. Nie oznacza to jednak, że przyrody w miniony wtorek nie
podglądaliśmy. Widzieliśmy bowiem jazzowy kwartet występujący w
naturalnym dla siebie środowisku. Na scenie Centrum Kijów w ramach
XVIII Letniego Festiwalu Jazzowego zainstalował się Branford
Marsalis i kompani w osobach: Joey Calderazzo - piano, Eric Revis - kontrabas, Justin Faulkner - perkusja.
Bez zbędnych ceregieli popłynęły
dźwięki, a my nadstawiliśmy ucha. Temat wprowadza Marsalis,
wszystko jak należy, melodyjny, chwytliwy, z werwą, lecz za chwilę
robi krok w tył, chowa się gdzieś w cieniu i daje poszaleć
kolegom.
Przyjemnie było patrzeć jak wierci
się nad klawiaturą Joey Calderazzo, jak podskakuje na krzesełku,
zgrywa, śmieje się pod nosem, jakby płatał figle.
Sekcja rytmiczna staje na wysokości
zadania. Drummer po kilku minutach jest już cały mokry, a u basisty widać było obłęd w oczach. Słowem: było jak być powinno,
ściśle, precyzyjnie, w punkt.
Na tak urobiony grunt wraca Branford ze
swoją solówką. Teraz już niekoniecznie melodyjną, mniej nieco
przystępną, za to dość interesującą.
Kończy się utwór pierwszy, zaczyna
drugi. Marsalis zmienia saksofon z tenoru na sopran. I tak już będzie
do końca wieczoru. Improwizacja, swing, definicja jazzu wyjęta
wprost z encyklopedii.
Najciekawszym fragmentem w opinii redakcji był ostatni utwór przed bisem. Rodzaj kilkunastominutowej
suity. Najpierw z sopranu wydobywał rozdygotane dźwięki Marsalis,
odchylony do tyłu wyglądał niemalże jak stary Sydney Bechet.
Potem stopniowo włączała się reszta zespołu. Dźwięk z sekundy
na sekundę się zagęszczał, robił się coraz bardziej intensywny,
aż w końcu zatrząsł się pod wpływem swojego ciężaru. Coś
pękło – wszyscy umilkli.
I w tej niecodziennej ciszy Branford
prowadzi subtelny dialog z Joem Calderazzo. Dialog pełen dyskrecji
i zrozumienia, a jednocześnie znaków zapytania i poczucia, że
zdarzyć się może wszystko.
Za chwilę podpina się sekcja i to już
koniec. Zespół schodzi ze sceny. Za moment kwartet wróci i uderzy
najklasyczniej jak tylko się da – St. James Infirmary.
Publiczność wiwatuje, my razem z nimi.
Dobry koncert.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz