Muzycy Gregory'ego Portera byli jak
konie wierzgające w boksach, nie mogąc doczekać się wyścigu.
Nie przypominam sobie, żebym widział kiedyś instrumentalistów tak
głodnych gry. Osobiście najbardziej podobał mi się pianista –
Chip Crawford. Szaleniec w czystej postaci, jego styl był absolutnie
nieokiełznany, żywiołowy, oparty na prostych, ale oryginalnych
zagrywkach.
Sam Porter ma głos potężny. Nie
ulega wątpliwości, że gdyby wybrzmiał w całości potencjału,
zatrząsłby Kinem Kijów w posadach.
Nie ma się jednak czego obawiać.
Gregory Porter to człowiek nad wyraz łagodny. Elegancki, pełen
umiaru, zachwycający.
Weźmy choćby takie „Work Song”.
Najpierw kilkuminutowy popis a capella, wspomagany jedynie ledwo
słyszalnymi, rytmicznymi zaśpiewami kolegów. Potem wybuch energii
tak gwałtowny, że osunąłem się z fotela, a pod koniec utworu,
gdy Porter już tylko skakał i wykonywał brawurowe kopnięcie w
powietrzu, leżałem plackiem na ziemi.
Było wspaniale. Zabrzmiały swingujące
„On My Way To Harlem”, fantastycznie soulowe „Real Good Hands”
czy tytułowy utwór z ostatniego albumu „Be Good”.
Były ballady, tona improwizacji,
kipiało to żywiołem i świeżością.
Słowem – bomba!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz