Fatalnie jest kiedy recenzent wpada w
podniecenie. Zwłaszcza jeśli zdarza mu się to przy okazji każdego niemal
koncertu. Reguły zawodowe zobowiązują – na muzykę należy patrzyć okiem
chłodnym i analitycznym.
Zdaję więc relację. Zdania orzekające, pojedyncze, nierozwinięte.
Hiromi Uehara to petarda. Niejaki
Jackson Anthony to monstrum faszerowane sterydami. Simon Philips zaś to
najprecyzyjniejszy rock’n'rollowiec jaki stąpa po naszej planecie.
Efekt: cios w szczękę nie z tej ziemi. Piorun. Tsunami.
Trio zasuwając w tempie 160 na godzinę i
grając przy tym połamane podziały rytmiczne, kończyło utwory równo
jakby ktoś każdorazowo odłączał wtyczkę z prądu. A Hiromi, przyćmiona
nieco przez wyśmienitych kompanów, połowę koncertu biła brawo i kłaniała
się Anthonemu Jacksonowi.
W pewnym momencie burza ustaje. To
idealny moment po wyczerpującej i zupełnie oszałamiającej jeździe po
bandzie. Hiromi zostaje na scenie sama. Zaczyna grać. Spod jej palców
wychodzi bajeczny, delikatny, melodyjny temat. Echem gdzieś tam odbija
się Keith Jarrett. To „Firefly” utwór z nadchodzącej płyty tria
„Alive”.
Potem jeszcze jeden numer, bis. I nawet nie wiadomo, kiedy to wszystko się skończyło.
(W tym miejscu chciałbym przeprosić
wszystkich, którzy widzieli koncert Hiromi w Krakowie. Miłe i urocze
doświadczenie, wiem bo byłem i siedziałem w pierwszym rzędzie. Ale przy
tym co się działo dwa dni później we Wrocławiu, były to niewinne
igraszki. Figle jakieś na klawiszach. Hiromi w trio to po prostu
szaleństwo.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz