Tłum, ścisk, gwar. Na zewnątrz
dziesiątki skrzyń z czerwonymi jabłkami, kolorowe marynarki, okulary i
dym papierosowy wydobywający się z licznych ust, które w zaistniałych
okolicznościach pełniły przede wszystkim funkcję praktycznego dodatku do
dumy każdego hipstera – wąsów.
Wewnątrz – kolorowe marynarki, okulary,
postaci leżące, popijające i gestykulujące. Trzeba nie lada zręczności,
żeby przedrzeć się przez nieprzebraną gmatwaninę ludzkich ciał, kończyn,
powyginanych i poskręcanych tak, że niektórych (choć w dziedzinie
anatomii, nie byłem nigdy, nomen omen, noga), wcale już nie poznawałem.
Parłem na przód, do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie grać miał tego dnia
kwintet Wojtka Mazolewskiego.
Po chwili już leżałem na leżaku i
wszystko wydawało się być piękne. W ręce trzymałem jabłko soczyste i
kruche. W drugiej piwo – świeże i orzeźwiające. Obok mnie mi podobni.
Salę przygotowano bowiem w ten sposób, żeby każdy mógł obejrzeć koncert w
pozycji horyzontalnej. Trudno się dziwić. Znajdowałem się w samym sercu
krakowskiej mody, w miejscu skąd arteriami prowadzącymi ku krakowskim
dzielnicom i osiedlom płyną życiodajne soki wspaniałego hipsterstwa.
Byłem w Forum Przestrzenie.
Z minuty na minutę, masy ludzkie rosły
jak na drożdżach i choć nie wyglądały w większości na zainteresowane
koncertem, napierały. Organizatorzy w pewnym momencie stwierdzili, że
lepiej będzie jeśli widownia obejrzy koncert na stojąco. Niektórzy
skwitowali to jękiem zawodu. Nie było jednak wiele czasu na
lamentowanie. Na scenę zaraz nie bez wdzięku wkroczył Wojtek Mazolewski i
jego kompania. Wystąpili: Marek Pospieszalski – saksofon, Adam Milwiw-Baron – trąbka, Joanna Duda – piano, Michał Bryndal – perkusja.
Atmosfera nie była typowa dla koncertów
jazzowych. Zwykle przychodzą na nie świadomi fani muzyki w skupieniu
posłuchać dźwięków, zapłaciwszy często słono za bilet. Tutaj było nieco
inaczej, koncert był darmowy, a odbywał się w ramach festiwalu
trwającego kilka dni „GRANDA! chodź na jabłka”. (Na ile motyw przewodni miał wspólnego z popularnym producentem najnowszych technologii, tego nie wiem).
Było więc wiele osób, które znalazły się
na koncercie zapewne przypadkowo. Z tyłu sali odbiór muzyki ginął w
zgiełku rozmów, śmiechów, wygłupów. Nie w smak było to koneserom, dałem
więc jeszcze raz tego wieczoru nura w ludzką gęstwę, by za chwilę
wychynąć pod samą sceną – tak, że miałem mazolowy kontrabas na
wyciągnięcie ręki.
Zobaczyłem zespół w całej krasie: wąsy Barona i Bryndala, irokeza na głowie Dudy, szelmowsko uśmiechającego się Pospieszalskiego i zbyt krótkie (tak modnie jest) spodnie Mazolewskiego.
Rozlegają się dźwięki Nionio. - Jesteście niesamowici, że przyszliście dziś w takiej ilości słuchać tak pojebanej muzyki!
– zakrzyknął Mazolewski. Zabawa była rzeczywiście przednia. Był jazz,
ale nie dla tych, którzy nie wyściubiają nosa poza klasyczne nagrania
Milesa Davisa i Johna Coltrane’a. Grano głównie utwory z „Wojtka w Czechosłowacji”, kilka nowych kompozycji z nadchodzącej płyty „Polka”
i pierwszego albumu kwintetu „Smells Like Tape Spirit”. Było przebojowo
i rozrywkowo. Między utworami Wojtek przybijał piątkę z kolegami i
koleżanką z zespołu.
Stylistycznie repertuar zakrojono
szeroko, wplatając w typowo improwizacyjną estetykę covery Nirvany i
Maxa Romeo. Brzmiało to współcześnie, rockowo-reaggowo-jazzowo. A może
nawet hipster jazzowo?
Wojtek Mazolewski Quintet potrafi dać
czadu, grać atrakcyjnie. Podoba się młodzieży (i starszym pewnie też),
bo gra bardzo aktualnie i melodyjnie, a jednocześnie stanowi alternatywę
wobec muzyki czysto mainstreamowej. Słowem – kto się nie bawił dobrze,
ten pewnie głuchy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz