wtorek, 9 grudnia 2014

Rafał Sarnecki i Marcin Wasilewski Trio na Jazz Juniors

Jazz Juniors to festiwal niezwykły. Tu grali i zwyciężali młodzi Leszek Możdżer, Tomasz Stańko czy Krzysztof Ścierański. Siłą Festiwalu jest nade wszystko jednak to, że ci najlepsi z najlepszych, którzy już dawno do jazzowych żółtodziobów nie należą, wciąż chcą tu przyjeżdżać, przypatrywać się młodym, wzajemnie inspirować i co najważniejsze występować, pokazując co znaczy granie z najwyższej półki. 6. grudnia na  38. Międzynarodowym Festiwalu Jazz Juniors zagrały gwiazdy – Rafał Sarnecki i Marcin Wasilewski Trio.
Wieczór rozpoczął swoim koncertem Rafał Sarnecki stojący na czele swojego międzynarodowego sekstetu. W czasie około godzinnego setu grupa zagrała kompozycje ze swojej najnowszej płyty –„Cat’s Dream”. Zespół tworzyli: saksofonista i klarnecista basowy Lucas Pino, pianista Glenn Zaleski, basista Rick Rosato, perkusista Colin Stranahan oraz pochodząca z Polski wokalistka Bogna Kicińska.


Wszystkie kompozycje napisane zostały przez Sarneckiego i jak sam przyznaje, od początku pomyślane były na sekstet. Stąd zapewne wynika niebywała demokracja w zespole gitarzysty. Każdy z muzyków mógł wykazać się zarówno jako członek brawurowo funkcjonującej machiny, jaki błyskotliwy solista.
Kompozycje Sarneckiego, zagrane z wielką sceniczną energią, brzmiały bardzo świeżo i oryginalnie. W mig zapamiętuje się tu charakterystyczne melodie, motywy.  Znakomicie współbrzmienie wokalu, saksofonu tenorowego i gitary i niezwykle dynamiczna sekcja rytmiczna przesądzają jednoznacznie o wielkiej jakości zespołu.
Słowem –  energia, siła i pomysłowość.
Czasu na oddech nie było zbyt wiele. Nie minęła chwila, a na scenie pojawili się muzycy, których nikomu w Polsce nie trzeba przedstawiać. Trio celebruje dwudziestolecie swojego istnienia, a przy okazji promuje swój nowy, znakomity materiał „Spark of Life”.
Rozwodzić się zbyt długo nad tym jak grają Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz i Michał Miśkiewicz byłoby zapewne nietaktem. Powiemy więc tylko tyle, że to granie na wskroś dojrzałe i świadome, poparte ogromną wiedzą i doświadczeniem.
Na scenie działy się rzeczy niewidzialne. Istotą muzyki jaką gra Marcin Wasilewski Trio jest interakcja, a tego dnia grupa była jednością. Słychać więc było świadomość jaka towarzyszy każdej wydobytej nucie, a także naturalne, mające wiele z instynktu, reagowanie na to, co w aktualnej sekundzie wykrzesywali ze swych instrumentów pozostali członkowie zespołu. To tak jakby trzech mężczyzn nieustannie przeglądało się w lustrze. Trudno powiedzieć czy tego typu dialogi są możliwe gdzieś poza językiem jazzu czy muzyki w ogóle.

Po koncercie muzycy odebrali z rąk Marka Duszy złotą płytę i zagrali jeszcze raz na bis – kołysankę napisaną kiedyś przez pewnego ogromnie utalentowanego laryngologa.
Ale na tym się nie skończyło. Jazzowe improwizacje, również z udziałem muzyków, którzy pojawili się w niniejszej relacji, wybrzmiewały do białego rana w najlepszych krakowskich klubach: Harris Piano Jazz Bar i U Muniaka.
Relacja napisana dla portalu jazzsoul.pl

wtorek, 2 grudnia 2014

Relacja: Pharoah Sanders na Jazztopadzie

Teoretycznie ktoś mógł się poczuć zawiedziony. Zawiedziony – bo, nie ukrywajmy bolesnej oczywistości, Pharoah dziś już 74- letni, to nie ten sam pełen szaleńczego wigoru muzyk, co w czasach kiedy nagrywał nieziemskie płyty z Coltranem. Wtedy zadziwiał świat i zachwycał brzmieniem, dziś to człowiek fizycznie o wiele słabszy, co zwłaszcza w przypadku takiego instrumentu jak tenor ma niebagatelne znaczenie. Więcej nawet – to przecież siła fizyczna, bo techniką nigdy nie zbliżył się do Trane’a, to był ten element, który obok natchnienia płynącego z niebios decydował o nieprawdopodobnej jakości brzmienia i oryginalności tonu saksofonu Sandersa.
Pharoah Sanders był słaby i zgarbiony. Większość koncertu przesiedział nieco schowany za zestawem perkusyjnym Calderazzo. Co kilka chwil wstawał i długo człapał do przodu sceny. Tak wybrzmiewały tematy i garść nieszczególnie rozbudowanych partii solowych saksofonisty. Kilka razy popłynął soczysty i transowy groove zdolny porwać nawet mocno stąpających po ziemi niedowiarków.

Z początku wspomniałem o byciu zawiedzionym teoretycznie. Pozwólcie więc, że wyjaśnię. Bo ja rozczarowany, koniec końców, nie byłem. Wszystko za sprawą znakomitego zespołu, z którym przyjechał Sanders. Osoby: Gene Calderazzo – perkusja, Oli Hayhurst – kontrabas oraz Kurt Rosenwinkel na gitarze. Początkowo w świat poszła informacja, że Sanders miał przewodzić triu w składzie z Joachimem Kuhnem i Trilokiem Gurtu. Potem miał być kwartet, ale z Williamem Hendersonem na fortepianie. W ostatniej chwili ogłoszony został elektryzujący news – w miejsce Hendersona zagra Kurt Rosenwinkel.

Trudno było o trafniejszą decyzję. Rosenwinkel po prostu zachwycał. Brak instrumentu klawiszowego i wyjątkowo oszczędnie grający lider zespołu postawiły przed gitarzystą nie lada zadanie – ogrom pustej przestrzeni do wypełnienia. Rosenwinkel zrobił to z niesłychaną wirtuozerią i klasą. Wszystko jedno czy akurat grał akordy, solówki czy jedno i drugie jednocześnie. Wszystko to było poukładane i inteligentne, a jednocześnie nie pozbawione sporej dozy swingu.

Gene Calderazzo nie pozostawał dłużny. Z Rosenwinkelem znają się zresztą od lat. Precyzja, siła, ale przede wszystkim brzmienie bębnów było tego wieczoru wspaniałe. Wielokrotnie decydował się Calderazzo na solowe partie, zawsze brzmiąc niezwykle kreatywnie i świeżo. Oli Hayhurst grał z kolei po profesorsku, a cały koncert poprzedził trzymającym w napięciu basowym wstępem.

Głód muzyki na sali był ogromny. A uwielbienie dla Sandersa jeszcze większe. Każdy dźwięk, który zagrał, każdy gest wywoływał ogromny entuzjazm widowni. Pharoah był urzekający i charyzmatyczny. Funkcjonował tego dnia bardziej jednak jako legenda jazzu, święta ikona, którą można zobaczyć i niemalże dotknąć niż pełnokrwisty wirtuoz, który zachwyca kreatywnością i polotem tu i teraz.

Oceniając koncert realistycznie, dostaliśmy najwięcej ile mogliśmy dostać. Ktoś kto marzył o Pharoah Sandersie takim jakim zna go z płyt i koncertów sprzed kilkudziesięciu lat, dał się unieść czczym fantazjom. Kto zaś przyszedł bez nierealnych założeń, zobaczył świetny zespół, posłuchał jazzu z najwyższej światowej półki i zapewne wyszedł oczarowany.

Jeszcze raz więc – marzyciele tego wieczoru cierpieli, a realiści byli na świetnym koncercie!

niedziela, 27 kwietnia 2014

Dziesięć lat krótkiego oddechu - rozmowa z Lisą Stansfield

Gdy wydawało się, że jest na samym szczycie nagle znika bez słowa i w zasadzie poza kilkoma filmami, w których zagrała nie daje znaku życia. Teraz Lisa Stansfield wraca z nowym albumem „Seven” i jest w świetnej formie.
Rozmowa z Lisą jest trochę jak pogawędka z koleżanką. Śmieje się w nieoczekiwanych momentach, nuci melodię, której i tak nie rozpoznajesz, albo przeprasza, bo musi coś zjeść, ale mówić nie przestaje.



Obawiam się, że moje pierwsze pytanie może nie być oryginalne, jeśli zapytam… 
Co mi przyszło do głowy, żeby wznowić muzyczną karierę, po tylu latach milczenia. Może to pomińmy?
(Tutaj Lisa śmieje się głośno, tak, że nie mam serca kontynuować tego tematu. Ostatecznie najważniejsze, że wróciła do śpiewania).
Wszystkie wywiady z Tobą zaczynają się w ten właśnie sposób. Może spróbuję więc inaczej: co jest lepszego w śpiewaniu od bycia aktorką?
To strasznie trudne pytanie! Sama nie wiem. Bo przecież oba zawody to wyzwanie. Tak samo wielkie. I oba zawody sprawiają mi równie wielką przyjemność. Kiedy śpiewasz, i kiedy grasz nigdy się nie nudzisz, zawsze wokół ciebie jest coś szalenie interesującego. Śpiewanie ma wiele z aktorstwa – opowiadasz pewną historię, musisz wcielić się w jakąś rolę. A ja to bardzo lubię.
A jednak przestałaś śpiewać na całą dekadę! Powiedziałaś kiedyś, że w czasie gdy nagrywałaś swoje trzy pierwsze albumy, byłaś tak zapracowana, że nie miałaś czasu, żeby pobyć tak naprawdę sobą. Czy to jeden z powodów, dla których zdecydowałaś się później zrobić przerwę w karierze?
To był faktycznie zupełnie szalony czas. W pewnym momencie zamarzyło się mi po prostu odrobinę prywatności. Rozumiesz, o czym mówię? Tylko, że szczerze mówiąć, ja wtedy myślałam, że biorę krótki oddech, najwyżej rok urlopu! Byłam przekonana, że to będzie jedynie krótkie odsapnięcie, a wyszło z tego dziesięć lat.
(Lisa znów śmieje się, jak zwykle kiedy mówi się o jej przerwie w śpiewaniu. Tym razem ja dołączam do niej, bo faktycznie – ile to razy człowiek myśli sobie, że zdrzemnie się na minutkę, a budzi się rano).
Wracając do śpiewania po takim czasie czułaś, że masz coś do udowodnienia?
Tylko, że ja tak naprawdę nie czuję, że naprawdę odeszłam od śpiewania. Po prostu zakosztowałam zupełnie normalnego życia. I w tym normalnym, codziennym życiu cały czas śpiewałam. Nie były to może w pełni profesjonalne wykonania w wielkich halach koncertowych, ale muzyka towarzyszyła mi przez cały ten czas. To po prostu moja pasja.
Rozumiem, że śpiewałaś pod prysznicem.
(Lisa właśnie je (o czym mnie poinformowała wcześniej), teraz śmieje się i lekko krztusi. A potem zamyśla nad tym, czym jest dla niej tworzenie piosenek. W słuchawce straszna cisza, ale kiedy zaczynam się zastanawiać, czy wszystko z nią w porządku, słyszę poważną odpowiedź).
Przez cały ten czas myślałam o piosenkach. Myślałam, pisałam, śpiewałam. Wciąż, każdego dnia. Zapisywałam pomysły na teksty i melodie. Nawet nie zauważyłam jak zrobił się z tego całkiem pokaźny materiał. Miałam w zanadrzu około 50 piosenek. To jest chyba tak, że mnie nikt i nigdy nie może zmusić do porzucenia tego zajęcia. Tak jak nie możesz przestać artyście tworzyć.
Porozmawiajmy teraz o Twoim nowym albumie. Wydaje się, że posiada wszystkie najbardziej charakterystyczne elementy Twojego stylu. Świetny wokal, niezłe aranżacje, fachowi muzycy. Nie masz jednak wrażenia, że brzmi to trochę staroświecko, trochę tak, jak w latach 80tych? 
Może po prostu dlatego, że to jestem ja. Po prostu ja. Dla mnie najważniejsze jest, żeby być sobie. Wróciłam, ale się nie zmieniam.Może zmieniła się tylko moja perspektywa. Kiedyś na przykład nienawidziłam tras koncertowych, teraz je uwielbiam. Wspaniale jest znowu spiewać, ale znacznie bardziej świadomie. Dzięki temu wszytsko smakuje lepiej. Mamy taki świetny zespół i w maju ruszamy w trasę, a ja już się na nią cieszę.
Fani też się cieszą, chyba jesteś zadowolona z tego, jak płyta „Seven” została odebrana?
Tak! Jestem absolutnie zachwycona i zaskoczona tym, jak przyjęto ten album. Docierają do mnie same miłe reakcje. Jestem szczęśliwcem, że tak udało mi się wrócić. To rzadkie, kiedy ktoś tak znika.
Czy jesteś w stanie powiedziec, jaki był najważniejszy moment w twojej karierze?
(Lisa nie daje się złapać, na takie proste pytania. Błyskawicznie ripostuje).
A może ty mi powiesz?
Wydaje mi się, że było to wydanie albumu „Affection”, który rozszedł się w ponad 5 milionach egzemplarzy na całym świecie.
No tak, a ja po prostu jestem wdzięczna za wszystko co mi się przydarzyło. Za wszystko! Nie należę do tych niewdzięczników, którzy wszystko krytykują i nigdy się nie cieszą. A jeszcze do tego, jak wspaniale, że wciąż mam tyle nowych pomysłów.
A skoro tak, i skoro sama móiwsz, że tyle już jest gotowych utworów, które nie zmieściły się na płycie „Seven”, to czy szykujesz już dla nas jakieś „Eight”?
(Lisa znów śmieje się głośno i nie wiem, czy to zwiastun kolejnej przerwy w jej karierze, czy może przeciwnie. Jej odpowiedź jest też niejednoznaczna).
Wciąż piszę. Wciąż. Utwory czekają. Może coś w tego powstanie.
Czy ty kiedyś odpoczywasz? Czy tylko pracujesz produkując dziesiątki piosenek? A jeśli odpoczywasz, to przy jakiej muzyce?
Przy żadnej! Kiedy jestem zmęczona, to włączam telewizor. Jestem, cóż zrobić, miłośniczką telewizji i tak mój mózg odpoczywa najlepiej. Wiesz, siadam, włączam i słyszę już mój znajomy program.
(Lisa nagle zaczyna nucić czołówkę swojego ulubionego programu telewizyjnego, a ja za żadne skarby nie mogę skojarzyć co to jest. Może to wina połączenie telefonicznego, może mojego niewprawnego ucha, a może różnic kulturowych będących dowodami na niedoskonałą globalizację)
Szkoda tylko, że na trasie nie odwiedzisz Polski.
Szkoda i bardzo mi przykro, ale sam rozumiesz – nie mogę być wszędzie.
(Po kilku minutach nauki, Lisa kończy rozmowę pięknym, polskim i poprawnie wymówionym: Dziękuję).

Rozmowa przeprowadzona dla serwisu jazzsoul.pl

czwartek, 24 kwietnia 2014

Recenzja: Ambrose Akinmusire "Imagined Savior is Far Easier to Paint"

Ambrose Akinmusire posiadł bodaj najważniejsze. Świadomość, że doskonałość muzyczną osiąga się w procesie przekraczania samego siebie (o czym opowiada w wywiadzie dla nas TUTAJ). Wie też, że dokonać tego można nie inaczej niż poprzez uczestnictwo w przeróżnych muzycznych kolaboracjach. Na nowej płycie występuje w niezwykle interesującym, ale i zaskakującym składzie.

On sam pozostaje jedną z najjaśniej lśniących postaci nowego jazzu. Jego poprzednia płyta „When Heart Emerges Glistening” zdobyła nie tylko zainteresowanie publiczności, ale i uznanie krytyków.
„When Heart…” zdawał się być efektem wyśmienitej, spontanicznej zabawy. Ambrose i jego zespół zachwycali luzem, lekkością, niesłychaną interakcją. Grając świeżo, ze smakiem, ogniem.

„Imagined Savior is Far Easier to Paint” to już inna historia. Trębacz wyraźnie się zamyślił. Zespół nie rozbija się już zawadiacko po bandzie, a raczej oddaje poszukiwaniom. A jak się okazuje, we współczesnym jazzie wiele jeszcze jest do odnalezienia. Przede wszystkim w dziedzinie barwy, formy, nastroju.

Dźwięki na „Imagined Savior” mają ogromny potencjał ilustracyjny. Narracja jest niespieszna, dojrzała. Dzięki zatrudnieniu trzech wokalistów (Theo Blackmann, Becky Stevens, Cold Specks), kwartetu smyczkowego i gitarzysty Charlesa Alrtrua muzyka staje się wielowarstwowa, nieco kontemplacyjna.

Jeśli chodzi o samego lidera, to w jego grze da się odnaleźć dosłownie wszystko. Trębacz oczywiście słynie z bogatego repertuaru tonów jaki skłonny jest wydobywać ze swojego instrumentu. Tu jednak przechodzi samego siebie. Weźmy takie „Beauty of Dissolving Portraits Ambrose najpierw się przeciąga, potem pręży jak kot, trochę popłakuje, dalej lekko rechocze, by skończyć na trudnym do zaklasyfikowania jęku.

Ambrose Akinmusire na „Imagined Savior is Far Easier to Paint” przemierza ze swą trupą wszystkie odcienie szarości od ciemnej nocy aż po świt. Największym atutem płyty, obok znakomitych umiejętności występujących tu muzyków, jest właśnie wykreowana tutaj atmosfera. Wszystko to pozwala wierzyć, że Blue Note Records znów staje się wiodącym głosem na światowej scenie jazzowej.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Recz o Hiromi Uehara - Relacja z Wrocławia i słowo o Krakowie

Fatalnie jest kiedy recenzent wpada w podniecenie. Zwłaszcza jeśli zdarza mu się to przy okazji każdego niemal koncertu. Reguły zawodowe zobowiązują – na muzykę należy patrzyć okiem chłodnym i analitycznym.

Zdaję więc relację. Zdania orzekające, pojedyncze, nierozwinięte.

Hiromi Uehara to petarda. Niejaki Jackson Anthony to monstrum faszerowane sterydami. Simon Philips zaś to najprecyzyjniejszy rock’n'rollowiec jaki stąpa po naszej planecie.

Efekt: cios w szczękę nie z tej ziemi. Piorun. Tsunami.

Trio zasuwając w tempie 160 na godzinę i grając przy tym połamane podziały rytmiczne, kończyło utwory równo jakby ktoś każdorazowo odłączał wtyczkę z prądu. A Hiromi, przyćmiona nieco przez wyśmienitych kompanów, połowę koncertu biła brawo i kłaniała się Anthonemu Jacksonowi.

W pewnym momencie burza ustaje. To idealny moment po wyczerpującej i zupełnie oszałamiającej jeździe po bandzie. Hiromi zostaje na scenie sama. Zaczyna grać. Spod jej palców wychodzi bajeczny, delikatny, melodyjny temat.  Echem gdzieś tam odbija się Keith Jarrett. To  „Firefly” utwór z nadchodzącej płyty tria „Alive”.

Potem jeszcze jeden numer, bis. I nawet nie wiadomo, kiedy to wszystko się skończyło.

(W tym miejscu chciałbym przeprosić wszystkich, którzy widzieli koncert Hiromi w Krakowie. Miłe i urocze doświadczenie, wiem bo byłem i siedziałem w pierwszym rzędzie. Ale przy tym co się działo dwa dni później we Wrocławiu, były to niewinne igraszki. Figle jakieś na klawiszach. Hiromi w trio to po prostu szaleństwo.)

sobota, 12 kwietnia 2014

Relacja: Yaron Herman i Adam Bałdych w krakowskim centrum Manggha

Bałdych zaczął od delikatnych muśnięć smykiem po skrzypcach. Nieco stłumionych, na pograniczu ciszy. Subtelny i ledwo słyszalny dźwięk miał jednak frapującą właściwość. Zmieniał percepcję, przestawiał coś w mózgu, tak że człowiek stawał się już tylko słuchaniem.

A słuchać było niewątpliwie czego. Wszystko zaczynało się tu od melodii. Granej szeroko, z rozmachem i słowiańską fantazją. Momentami bardzo lirycznie i czule, a chwilami jakbyśmy urządzali sobie przejażdżkę rumakiem przez bezkresne łąki (formaliści wybaczą to porównanie).

Duet zaczął od kompozycji Adama Bałdycha ("Riverendings", "Letter for E"), przechodząc następnie do "Lamentation for Jeremiah" Thomasa Talisa, by skończyć na kilku klasykach Krzysztofa Komedy, Seiferta czy Hildegardy von Bingen.

Melodie były tu jednak zaledwie przystawką do dań o wiele pikantniejszych. Sednem spotkania obu muzyków była improwizacja. I to taka z gatunku pełnokrwistych, nieco niebezpiecznych i brawurowych. Panowie nie należą do instrumentalistów,  którzy  upajaliby się kojącymi melodiami-zaklęciami.

Muzycy operowali napięciem w sposób zachwycający. Wychodząc od pojedynczych dźwięków, przez zagęszczanie aż do niespotykanej wręcz gwałtowności. W mgnieniu oka potrafili rozpętać burzę. Po czym z gracją, jak gdyby nigdy nic, lądowali w rozpoczętych wcześniej tematach.
Pełnowartościowy i satysfakcjonujący koncert. Kto żyw, z pewnością się nie nudził!


***

Muzycy wystąpili w ramach XX edycji Międzynarodowego Festiwalu Starzy i Młodzi, czyli Jazz w Krakowie. Koncert odbył się w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha.

30 maja w sklepach pojawi się wspólna płyta obu jazzmanów zatytułowana "The New Tradition".



sobota, 5 kwietnia 2014

Nowe jazzowe standardy

Dwadzieścia lat temu umarła Nirvana. Pierwszy ulubiony zespół Znudzonego Rockmana, pierwszy którego słuchał ze śmiertelną powagą, choć miał góra ze 12 lat. Dawno, dawno temu z wypiekami na twarzy zapoznawałem się z 'faktami' niezbicie dowodzącymi, że samobójstwo było mistyfikacją. Niemożliwe przecież, że Cobain nafaszerowany dragami uniósł ciężką strzelbę, a ostatnie zdania listu pożegnalnego dopisane były innym charakterem pisma, poza tym za bardzo kochał swoją córkę Frances, żeby chciał sobie od razu strzelić w łeb. 

Dzisiaj Znudzony nie szuka już prawdy o rzeczywistości, tylko oddaje czczym przyjemnościom. Poniżej subiektywna lista najlepszych jazzowych wykonań utworów Nirvany.