Można śmiało powiedzieć, że piosenka "So long, Marianne" Leonarda Cohena to piosenka o mnie. Choć za żadną Marianne nigdy "so long" nie wołałem, ani nawet poważnego rozstania w swoim życiu nie przeżyłem.
Nie ma to jednak większego znaczenia. "So long, Marianne" to piosenka o moim życiu, a dokładniej o tej jego szczególnej części, która nigdy się nie wydarzyła. A która - równie jest dla mnie ważna.
Najpierw więc fruwałem tam i z powrotem. Jadłem i piłem byle co. Szczerzyłem się do księżyca, zataczając pijane kręgi tu i tam. Potem zjawiła się ona.
I used to think I was some kind of Gypsy boy
Before I let you take me home.
Before I let you take me home.
Początkowo odnalazłem komfort.
Well you know that I love to live with you,
But you make me forget so very much.
I forget to pray for the angels
And then the angels forget to pray for us.
But you make me forget so very much.
I forget to pray for the angels
And then the angels forget to pray for us.
Ale czułem, że tracę coś istotnego.
I'm standing on a ledge and your fine spider web
Is fastening my ankle to a stone.
Is fastening my ankle to a stone.
Zrobiło się duszno. Uchyliłem więc okno. Skoczyłem. Spadałem dłużej jednak niż wynikało z moich kalkulacji.
Wyszedłem z tego kaleki. Zaprzepaściłem życie dla mglistej idei wolności.
Jeśli uznacie więc kiedyś moje życie za nieciekawe i nudne, pomyślcie o tej jego barwnej części, która się nie zdarzyła, od razu zmienicie zdanie.
To, co przychodzi spoza nas i należy do obcych ludzi, czasem jest dla nas prawdziwe bardziej niż my sami dla siebie. Gdy o tym myślę, zaczynam powoli rozumieć Marka Chapmana, który grudniowego wieczora 33 lata temu, czekał z pistoletem pod nowojorskim domem słynnego rockmana.
Za chwilę słychać już było tylko pięć śmiertelnych wystrzałów i okrzyk: "to ja jestem prawdziwym Johnem Lennonem!".