piątek, 20 września 2013

Relacja: Wovoka w Pięknym Psie

Mewa Chabiera pląsa boso na scenie. Raphael Rogiński pochyla się nad gitarą. Szpura wierci się za zestawem perkusyjnym. A Ola Rzepka z pewną dozą nieśmiałości uderza w klawisze Hammonda. Cóż to za zebranie, zapytacie. Toż to nic innego jak zespół Wovoka, występujący chybko w Pięknym Psie.

Koncerty Wovoki reklamowane są jako pewnego rodzaju seans spirytualistyczny, podróż do praźródeł muzyki, czy hołd dla kultur transowych. W istocie, jest to nic innego jak mocno archaiczny blues, zagrany jednak nowocześnie, z repetycją mającą na celu wywołać efekt hipnozy.

Wokalistka, na oko bardzo miła dziewczyna, głos miała niski, mocno modulowany. W zasadzie bardziej rockowy niż bluesowy, jazzowy czy inny. Mewa śpiewała bardzo ekspresyjnie, momentami zdzierając gardło na całego i odpływając gdzieś daleko w nieznane przestrzenie. Najlepiej brzmiała przy takich klasycznych starociach jak „Hard Times Killing Floor”.

Raphael Rogiński to z kolei człowiek-zagadka. Na pierwszy rzut oka jakby szarpidrut. Gra brudno, często na otwartych strunach przy mocno przesterowanym brzmieniu. Artykulacja zupełnie rozmyta, solówki grane na jednej strunie. Wszystko u niego ostatecznie sprowadza się do pomysłowej repetycji pojedynczego dźwięku czy frazy. Na początku nie wiadomo czy tak chce, czy inaczej nie potrafi.

Potem jednak przychodzi olśnienie. Człowiek zaczyna rozumieć jak oryginalny i interesujący jest to artysta. Posługujący się nie tylko indywidualnym językiem, ale znacznie szerzej – definiujący własną estetykę. To on właśnie stanowi podstawę brzmienia Wovoki. Projektu na polskiej scenie nietypowego i któremu warto przyglądać się bacznie.


19 września. Kraków. Piękny Pies. Było naprawdę interesująco!

poniedziałek, 2 września 2013

Relacja: Roger Waters na Stadionie Narodowym w Warszawie

Na koncercie Rogera Watersa poczułem się jak bohater „Sensu Życia wg Monty Pythona”. Ten, po którego wątrobę przychodzą lekarze-transplantolodzy. I który tłumaczy, że organ ten co prawda nadaje się do przeszczepu, ale jeszcze go używa i w gruncie rzeczy jest do niego przywiązany. Ci z kolei, śpiewają mu taką oto piosenkę i zamykają dyskusję.



Biedak, przejęty wymową utworu i tym jak nieistotny jest jego wymiar w obliczu ogromu wszechświata - mięknie, a po jego organ wędrują stalowe szczypce.

Na koncercie Rogera Watersa poczułem nędzę swojego jednostkowego istnienia. Bo cóż znaczę ja wobec wielkiego show, które przygotował muzyk?

Zaczęło się od ciemności, którą szybko zastąpiły błyski świateł, sztuczne ognie, iskry, dym, ryk syren i eksplozji. Wybuchła ściana dźwięku.

Na scenę wkracza z tryumfalnie uniesionymi rękoma Roger Waters. Na niego zaś czeka druga para rąk, trzymająca srebrną pelerynę, która zaraz ląduje na plecach mistrza ceremonii.

Z daleka Waters wydaje się zaledwie mróweczką. Wzdłuż sceny jednak postawiono gigantyczny mur, który pełni rolę telebimu, na którym można było oglądać zbliżenia twarzy Artysty, a jednocześnie oglądać wyświetlane nań wizualizacje utworów z legendarnej płyty Pink Floyd.

Co pewien czas na murze pojawiały się też hasła i symbole będące przesłaniem muzyka i jego show. Hasła te wyrażały sprzeciw wobec ideologii, religii, zniewoleniu, globalizacji, międzynarodowym korporacjom, kłamstwu, mass-mediom, problemowi głodu na świecie i wielu innym.

W czasie koncertu Watersa dźwięku dobiegały zewsząd. Nie tylko ze strony sceny. A były to dźwięki najrozmaitsze – na przykład wystrzały z karabinów. Niektóre z nich, zwłaszcza wokal, odbijały się od wewnętrznych ścian stadionu, co sprawiało wrażenie dublowania się, czy mówiąc fachowo, interferencji fal dźwiękowych. Zapewne ktoś przez nieuwagę odkręcił gałkę z pogłosem na maksimum.

W powietrzu z kolei, latały różne obiekty. A to spadający samolot, który pod koniec lotu podpalał się, a to fruwająca świnia czy olbrzymich rozmiarów dmuchany belfer przy okazji - „Another Brick In The Wall”.

Muzyka też nie była zła, choć więcej było tu do patrzenia niż do słuchania.

W skrócie: na koncercie Watersa poczułem się nieistotny. Mur na końcu runął. A ja pozostałem wzbogacony o wiedzę o tym, co myśleć o ideologiach, religiach, zniewoleniu, globalizacji, międzynarodowych korporacjach, kłamstwu, mass-mediach, problemie głodu na świecie i wielu innych.

Bilans jest więc dodatni.