wtorek, 30 lipca 2013

Al Jarreau zagrał w Operze Krakowskiej

Opera Krakowska. Pełna sala. Dyrektor festiwalu Witold Wnuk z niejakim wzruszeniem zapowiada koncert gwiazdy wieczoru. Ale gwiazda nie każe na siebie czekać. Wparowuje na scenę z impetem, chwyta dyrektora za ramię i zmusza do śpiewania. Zasady są znane – szybkie call and response. Intonuje Al Jarreau, dyrektor powtarza. Figle na całego, publiczność wyje ze śmiechu, dyrektor zbladł. Ale kto by nie zbladł na jego miejscu?

Nagle Jarreau obraca się na pięcie. W oku błyska jakaś iskra. Dyrektor ucieka. A na scenie jak z podziemi wyłania się reszta zespołu. Bas, gitara, perkusja, dwóch klawiszowców, z których jeden ma na podorędziu również zestaw instrumentów dętych.

Sam Al jest olśniewający. Wszędzie go pełno. Gestykuluje. Stroi miny. Wygłupia się. A giętki jest jak pantera. Wokalnie to już nie ten sam człowiek-orkiestra, zdolny wyprodukować z pomocą własnej krtani dowolny dźwięk. Dziś braki, 73-letni muzyk, nadrabia niesłabnącą charyzmą.

Sypią się hity: „Your Song”, „We're in This Love Together”, „Take Five”, „Boogie Down”. Jarreau zapewnia: we gonna do everything tonight. Są więc i utwory nowe jak „Scootcha-Booty”.

Za aranżacje odpowiada dyrektor muzyczny zespołu Larry Baird. Wspomniany wyżej klawiszowiec-saksofonista. Sporo jest chórków, solówek na saksofonie, basie czy gitarze akustycznej. Wszystko na bogato. Choć największym atutem pozostaje artystyczna osobowość Ala.

Na koniec niespodzianka. Na scenę Jarreau zaprosił Władysława „Adzika” Sendeckiego. Panowie nie szczędzili sobie ciepłych słów. Polskiego muzyka Al nazwał najwybitniejszym pianistą ostatnich stu lat, z kolei Sendecki amerykańskiego wokalistę ostatecznym i jedynym „King of the Hearts”.

Rozpoczyna się oparta na gerschwinowskim „Summertime” improwizacja duetu. I to jest najlepszy moment całego wieczoru. Jarreau potrafi skorzystać z ogromu przestrzeni kreowanej przez Sendeckiego. Jego głos brzmi fantastycznie, a on sam odpływa gdzieś bardzo daleko.

Tak, to był „King of the Hearts”.

niedziela, 21 lipca 2013

Relacja: Branford Marsalis Quartet w Centrum Kijów

Jaki koń jest każdy widzi, jaki Marsalis każdy wie.

O tym pierwszym wiele mówią porzekadła ludowe, o drugim tylko tyle, że nie słynie z zapału do eksperymentowania. Niektóre źródła dodają tylko, że dźwięk lubi czysty, osadzony w tradycji, najlepiej tej nowoorleańskiej, dla której jazz to nic więcej jak swing plus improwizacja, i który to jazz należy wykonywać bez zadawania egzystencjalnych pytań.

Na koncert konia niestety nie dotarliśmy. Nie oznacza to jednak, że przyrody w miniony wtorek nie podglądaliśmy. Widzieliśmy bowiem jazzowy kwartet występujący w naturalnym dla siebie środowisku. Na scenie Centrum Kijów w ramach XVIII Letniego Festiwalu Jazzowego zainstalował się Branford Marsalis i kompani w osobach: Joey Calderazzo - piano, Eric Revis - kontrabas, Justin Faulkner - perkusja.

Bez zbędnych ceregieli popłynęły dźwięki, a my nadstawiliśmy ucha. Temat wprowadza Marsalis, wszystko jak należy, melodyjny, chwytliwy, z werwą, lecz za chwilę robi krok w tył, chowa się gdzieś w cieniu i daje poszaleć kolegom.

Przyjemnie było patrzeć jak wierci się nad klawiaturą Joey Calderazzo, jak podskakuje na krzesełku, zgrywa, śmieje się pod nosem, jakby płatał figle.

Sekcja rytmiczna staje na wysokości zadania. Drummer po kilku minutach jest już cały mokry, a u basisty widać było obłęd w oczach. Słowem: było jak być powinno, ściśle, precyzyjnie, w punkt.

Na tak urobiony grunt wraca Branford ze swoją solówką. Teraz już niekoniecznie melodyjną, mniej nieco przystępną, za to dość interesującą.

Kończy się utwór pierwszy, zaczyna drugi. Marsalis zmienia saksofon z tenoru na sopran. I tak już będzie do końca wieczoru. Improwizacja, swing, definicja jazzu wyjęta wprost z encyklopedii.

Najciekawszym fragmentem w opinii redakcji był ostatni utwór przed bisem. Rodzaj kilkunastominutowej suity. Najpierw z sopranu wydobywał rozdygotane dźwięki Marsalis, odchylony do tyłu wyglądał niemalże jak stary Sydney Bechet. Potem stopniowo włączała się reszta zespołu. Dźwięk z sekundy na sekundę się zagęszczał, robił się coraz bardziej intensywny, aż w końcu zatrząsł się pod wpływem swojego ciężaru. Coś pękło – wszyscy umilkli.

I w tej niecodziennej ciszy Branford prowadzi subtelny dialog z Joem Calderazzo. Dialog pełen dyskrecji i zrozumienia, a jednocześnie znaków zapytania i poczucia, że zdarzyć się może wszystko.

Za chwilę podpina się sekcja i to już koniec. Zespół schodzi ze sceny. Za moment kwartet wróci i uderzy najklasyczniej jak tylko się da – St. James Infirmary. Publiczność wiwatuje, my razem z nimi.

Dobry koncert.




poniedziałek, 1 lipca 2013

27

Ostatnio urodziny przydarzają mi się coraz częściej. I wybaczcie - to tyle na dziś, jeśli chodzi o wstęp.

W dzień urodzin nurtuje mnie w zasadzie jedno – nie mam bladego pojęcia czy jestem z czasem pogodzony czy może z czasem jestem na bakier. Patrzymy na siebie podejrzliwie. I trudno powiedzieć jaka jest dopuszczalna granica wzajemnej akceptacji. Tak aby zachować samego siebie, ale pozostać w zgodzie z naturalnym przemijaniem.

Życie najchętniej wyobrażałbym sobie jako siedzenie w wygodnym fotelu z dobrą perspektywą na całość rzeczywistości. Z wysokości spokojnie przyglądałbym się zdarzeniom, i wybierał tylko te naprawdę interesujące, od czasu do czasu zstępując z komfortowego piedestału, by oddawać się smaganiom prądów wodnych, smakowi lodów Magnum Almond i chyba największej danej człowiekowi przyjemności – poczuciu, że w końcu po godzinach trudu i wysiłku, coś się zrozumiało.

Urodziny są już częścią krajobrazu codziennego. Tym razem jednak urodziny to naprawdę niecodzienne. 27 lat. Wiek, w którym odeszli najwięksi w historii muzycy rockowi – Hendrix, Janis Joplin, Kurt Cobain, Robert Johnson. Muzycy, którzy przez wiele lat pozostawali nie tyle idolami czy wzorami do naśladowania, lecz kreatorami najwspanialszych na świecie opowieści. Opowieści, w które wchodziło się z przejęciem, bez żadnych zastrzeżeń czy sceptycyzmu. Tak jak na kolanach dziadka siada mały brzdząc, by wysłuchać niezwykłej historii o dalekich królestwach, wielkich bitwach, smokach i księżniczkach.

27 lat. Wiek być może z tego wszystkiego symboliczny – wyznaczający umowną granicę między dziecinnym bujaniem w obłokach, a twardą rzeczywistościa.

Pytanie więc na dziś - czy można jeszcze marzyć, mając 27 lat?

Nic nie zostanie po czczych fantazjach, wieczorach przeleżanych na plecach z widokem na niebo, piwach powypijanych w krakowskich parkach tak najzupełniej beztrosko. A przede wszystkim po najpiękniejszym uczuciu bycia wszystkim i niczym, nieokreśloną materią, która może w nieskończony sposób się definiować i przybierać zupełnie dowolne kształty i nazwy. Jednego dnia będąc filozofem, następnego podróżnikiem, jeszcze innego poetą albo astronomem.

Marzenia obecnie stają się celami, które pieczołowicie się wytycza i mniej lub bardziej skrupulatnie realizuje.

Prośmy więc opatrzność o skrupulatność i jednocześnie pocieszajmy – do wieku Kolumba jeszcze trochę nam zostało.