piątek, 24 maja 2013

Recenzja: Fredrika Stahl "Off to Dance"

„Off to dance” zaczyna się od przebojowego „Willow”. A my, niejako z rozpędu, nie zauważamy jak mija cały krążek. Reszta utworów, kawałek po kawałku, spokojnie grzeje się w cieniu pierwszego.

Są więc dwa rodzaje artystów. Tacy którzy otwierają swój repertuar najlepszym utworem oraz ci, którzy największym swoim hitem listę zamykają.

Pierwsi zaczynają od przeboju, bo mają uboższy repertuar, a dodatkowo muszą zwracać na siebie uwagę i walczyć o uznanie.

Drudzy, dojrzalsi, z wolna budują napięcie, zostawiając słuchaczy w poczuciu, że najlepsze dopiero przed nimi.

Do pierwszej kategorii (przynajmniej jak na razie) należy Fredrika Stahl. Urodzona w Szwecji, niespełna trzydziestoletnia wokalistka, nagrywająca płyty dla Sony Music we Francji. Debiutująca w 2006 roku, „Off to Dance” jest jej czwartym albumem.

Fredrika ma głos czysty, subtelny, a linie wokalu momentami są naprawdę niebanalne. Chwytem 
marketingowym wydaje się jednak, umieszczane muzyki firmowanej jej nazwiskiem w kategorii jazz. Album ma bardzo radiowy charakter. Brzmi to gładko (zbyt), produkcja wyczyszczona jest ze wszystkich potencjalnych nierówności, zgrzytów, szmerów. Fredrika Stahl to utalentowana wokalistka, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że potraktowano „Off to Dance” zbyt sterylnie.

Ostatecznie otrzymujemy całkiem miłą płytę. Pod warunkiem oczywiście, że nie słucha się jej od końca.



piątek, 17 maja 2013

Relacja: Gregory Porter (Festiwal - Starzy i młodzi w Krakowie)

Muzycy Gregory'ego Portera byli jak konie wierzgające w boksach, nie mogąc doczekać się wyścigu. Nie przypominam sobie, żebym widział kiedyś instrumentalistów tak głodnych gry. Osobiście najbardziej podobał mi się pianista – Chip Crawford. Szaleniec w czystej postaci, jego styl był absolutnie nieokiełznany, żywiołowy, oparty na prostych, ale oryginalnych zagrywkach.

Sam Porter ma głos potężny. Nie ulega wątpliwości, że gdyby wybrzmiał w całości potencjału, zatrząsłby Kinem Kijów w posadach.

Nie ma się jednak czego obawiać. Gregory Porter to człowiek nad wyraz łagodny. Elegancki, pełen umiaru, zachwycający.

Weźmy choćby takie „Work Song”. Najpierw kilkuminutowy popis a capella, wspomagany jedynie ledwo słyszalnymi, rytmicznymi zaśpiewami kolegów. Potem wybuch energii tak gwałtowny, że osunąłem się z fotela, a pod koniec utworu, gdy Porter już tylko skakał i wykonywał brawurowe kopnięcie w powietrzu, leżałem plackiem na ziemi.

Było wspaniale. Zabrzmiały swingujące „On My Way To Harlem”, fantastycznie soulowe „Real Good Hands” czy tytułowy utwór z ostatniego albumu „Be Good”.

Były ballady, tona improwizacji, kipiało to żywiołem i świeżością.

Słowem – bomba!



niedziela, 12 maja 2013

Wywiad z Pawłem Kaczmarczykiem

Stoję przed kaczmarczykowymi drzwiami. Nikt nie otwiera. Przede mną czarny napis „Bass players don’t fret”. To więc na pewno tu. Dzwonię. Czekam. Myślę sobie – nici z tego wywiadu. Obracam się na pięcie i odchodzę. Nagle słyszę za sobą wołanie. Zza framugi wyłania się głowa nieco zaspanego pianisty. Przeprasza i tłumaczy – to dlatego, że wczoraj było tak grubo! (wywiad miał miejsce po pierwszym koncercie kwietniowego cyklu Directions in Music).


I zaczyna opowiadać o tym jak siedzieli do 6 nad ranem i jammowali z muzykami w Harris Piano Jazz Bar, a także o tym, że Polska nie jest złym krajem do grania muzyki improwizowanej.
Naszym narodowym przyzwyczajeniem jest narzekanie. A nie jest wcale źle. Jeśli zakładasz, że chcesz być muzykiem, to możesz z tego wyżyć. Polska to jeden z nielicznych krajów, gdzie jest to możliwe. Przy czym, „wyżyć” to bardzo adekwatne słowo. Najlepiej zapomnieć o perspektywach na duże mieszkanie i luksusowy samochód. I trzeba pamiętać jeszcze o jednym – muzykiem się jest na cały etat. Wstaje się rano, ćwiczy, komponuje. Tylko w ten sposób można coś osiągnąć. Jeśli mówimy o problemach, to trzeba powiedzieć, że w Polsce coraz wyraźniej brak porządnej edukacji muzycznej. Widać, że moje i młodsze pokolenie jest mniej umuzykalnione od pokolenia naszych rodziców.

Mówisz o tym pokoleniu, które na niespotykaną w historii skalę spotyka się wokół muzyki w klubach, pubach czy na koncertach?
To prawda, ale w tych miejscach muzykę traktuje się jedynie jako formę rozrywki. Bez świadomości, że to jest sztuka większa. Obecnie klubem muzycznym nazywa się miejsce, gdzie idzie się poimprezować a za muzykę odpowiedzialny jest DJ, któremu wydaje się, że gra, a on po prostu puszcza kawałki.

Zaraz, zaraz. Sam ostatnio grywasz z DJ’ami.
Tak, ale z takimi, którzy rzeczywiście są muzykami. Różnica jest miażdżąca. Do niedawna myślałem, że DJ po prostu puszcza muzykę z deck’ów. A to bardzo duża sztuka. Jak za konsolą siądzie, ktoś kto się na tym zna, to ludzie na parkiecie po prostu dostaną „kota”! Tempo interakcji i dynamika zwala z nóg.

A może mała popularność muzyki ambitnej takiej jak „jazz” wynika stąd, że po prostu źle się to słowo kojarzy.
Z pijaństwem i narkotykami? To już historia. Wiele się od tego czasu zmieniło, choć zdarzają się „wyjątki”.

A może raczej przywodzi na myśl coś trudnego i niezrozumiałego? Coś, co stawia się bliżej muzyki klasycznej niż rozrywkowej.
Nie wiem czy tak jest. Współczesne pokolenie muzyków świetnie się bawi. Wcześniej, Stańko czy Muniak też potrafili „elegancko jechać po bandzie”. To byli poważni rocknrollowcy. Ja oczywiście też się bawię. Ale jednocześnie traktuję to śmiertelnie poważnie (śmiech). Po prostu wiem, że jak nie wstanę o 8 rano i nie będę zapieprzał w ćwiczeniówce, i nie przywalę później grubym soundem na koncercie, za który publiczność zapłaciła, to będę zwyczajnym oszustem.
Dla mnie w byciu muzykiem, ważne jest, żeby uświadomić sobie, że wcale nie musisz nim być. Wtedy muzykę gra się najlepiej. Na tym polega cały paradoks. To zupełnie coś innego niż mówią w szkołach muzycznych, gdzie wpajają Ci, że masz wchodzić raz po raz na estradę, a najlepiej być solistą błyszczącym w świetle reflektorów. Po prostu nie można za bardzo chcieć. Potrzebny jest balans.

Może na tym właśnie polega problem polskiej reprezentacji w piłce nożnej.
Powiem tak, nie kopmy leżącego. Sytuacja się nie broni od wielu lat. Na piłkarzach ciąży wielka presja, m. in. wynikająca z faktu, że swoją grą muszą rozliczyć się z ogromnych pieniędzy, które zarabiają. Największy szkopuł tkwi jednak w tym, że za nisko wytyczamy sobie pułap. Myślimy, że chcemy być jak Boniek, ale nie przyjdzie nam do głowy, że możemy być jak Ronaldo. Kwestia punktów odniesienia. Jeśli myślisz o małym fiacie, musisz marzyć o mercedesie. Gdybym ja zakładał tylko, że chce osiągnąć względny sukces w Polsce, to prawdopodobnie, do niczego by nie doszło.

Co więc zakładałeś?
Żeby grać, grać i grać. Jeśli umiesz rozmawiać z ludźmi, a przede wszystkim umiesz słuchać rad bardziej doświadczonych, to jesteś w stanie robić rzeczy, które wydawały się nie do ruszenia. Mamy świetnych muzyków, którzy tworzą naprawdę imponujące rzeczy, głównie za granicą. Ale punkty odniesienia mamy jakie mamy.

Jak się czujesz, kiedy ktoś mówiąc o Tobie używa określenia „nadzieja polskiego jazzu”?
Był taki czas, kiedy mi to bardzo dobrze robiło. To naturalne, że rośnie pewność siebie, kiedy ktoś kilka razy powie, że to co robisz jest dobre. Ale ostatnio zauważyłem, że tego typu komplementy wprawiają mnie w duże zakłopotanie. Największym przeciwnikiem w świecie dźwięków jest pochlebca. Kompletnie odrywa od rzeczywistości.
Ostatnio panuje taka moda, żeby wmawiać wszystkim wokół, że się robi coś nowego. A przecież żaden z artystów, którzy popychali muzykę do przodu, nie mówił bez końca o tym, że popychał ją do przodu. To się po prostu działo. Przychodzi na przykład taki dwudziestoletni adept i sam sobie wystawia bałwochwalczą ocenę. Ja się wtedy pytam – na podstawie czego? To brak szacunku do ludzi bardziej doświadczonych mających zapas artystyczny. Jeśli ktoś jest na scenie powiedzmy 15 czy 20 lat dłużej, to po prostu musi być lepszy. Nawet gdybym osiągnął nie wiadomo jaki sukces, komercyjny czy artystyczny, to bym ostro sobie przyżartował, gdybym obwieścił światu, że mogę się równać z Możdżerem. W ten sposób to nie działa.

W 2002 roku zostałeś laureatem festiwalu Jazz Juniors. 10 lat później jesteś jego dyrektorem artystycznym. Jest tu jakaś symbolika?
Ja z tym konkursem byłem związany od zawsze. Przeszedłem chyba przez wszystkie etapy: byłem w komisji kwalifikacyjnej, w jury (kilkakrotnie) i wygrałem konkurs w 2002 roku. Rok wcześniej też brałem udział, ale zostałem zdyskwalifikowany. Miałem też zaszczyt wystąpić jako gwiazda festiwalu po wydaniu płyty w ACT-cie.
Krakowskie środowisko muzyczne jest ewenementem na skalę Polski. Nie zawsze potrafimy się promować, a mamy przecież tu świetnych muzyków. Moim marzeniem jest, żeby festiwal był w stanie coś w tej kwestii zmienić. W zeszłym roku przyjechało sporo osób, dziennikarzy, z całej Polski i zza granicy, widzieli konkurs i jak patrzyli na to środowisko krakowskie, słuchali jammów i byli pod dużym wrażeniem poziomu artystycznego naszych muzyków! Ciężko znaleźć inne miasta, gdzie codziennie grana jest muzyka jazzowa na żywo – jest Piec Art, Harris Piano Jazz Bar, czy Jazz Club u Muniaka. Gra się tu naprawdę na wysokim poziomie.

Chciałbym zapytać Cię jeszcze o plany wydawnicze.
Czas pokaże. Jak na razie czekam na uśmiech losu. Zastanawia tylko sam fakt samego sensu wydawania płyt w obecnej koniunkturze.

Tak przeważnie wygląda życie muzyka. Co kilka lat wydaje autorską płytę.
Tak faktycznie jest, a może raczej było. Muzyk nagrywał płyty, ale robił to dlatego, że ktoś tego potrzebował. Ktoś te płyty kupował. Pamiętam czasy, kiedy każdy miał swoją kasetę, później minidisc, a później CD. Jak się zaczęły czasy internetu i komputerów, to wszyscy mieliśmy już wspólne pliki. Słowo „kradzież” zamieniło się więc na „piractwo”, a te z kolei już na zupełnie niewinnie brzmiące wyrażenie „udostępnianie plików znajomym”.
Jeśli ktoś mi zasponsoruje takie działania, jestem gotowy do nagrania nawet 10 płyt w tej chwili. Różnych, z różnymi unikalnymi projektami. Jednak, jeśli ma to odbyć się na zasadzie – „nagraj płytę, a ja ją chętnie ściągnę”, to ja dziękuję. Na ostatnią wydałem 70 tysięcy złotych swoich życiowych oszczędności.

No tak, ale ta płyta pchnęła Twoją karierę do przodu. Jest jakoś tak, że muzycy są postrzegani przez pryzmat swoich płyt.
Ja to robię przez facebooka i youtube’a. Mogę nagrać koncert, puścić w sieć i ludzie zobaczą w jakiej formie jestem. Wolę kupić sobie nowy instrument, popłacić zaległe rachunki, niż brać kolejny kredyt i bawić się w nagrywanie muzyki do „spiracenia”. Przez czas 15stu lat koncertowania nie dorobiłem się własnego fortepianu, co jest nadal moim niespełnionym marzeniem.
Wolę prezentować i realizować nowe projekty. Od września 2010 roku w ramach cyklu „Directions In Music” zaprezentowałem 18 projektów z udziałem najznakomitszych artystów polskiej sceny improwizowanej.
A najbardziej lubię skoczyć do ćwiczeniówki, pograć, posiedzieć ze swoimi muzykami z zespołu. Nie mam już obsesji, żeby grać z tymi nieosiągalnymi, zza granicy. Jammujemy w stałym składzie. To ma ogromną wartość. Tak tworzy się się chemia. To niesamowite, kiedy nie liczysz czasu, robisz przerwę, a po chwili spontanicznie uderzasz akcent czy wchodzisz z melodią równo ze wszystkimi. Tak jakbyśmy razem podjęli i zakomunikowali sobie nieświadomie tę decyzję. Nie ma nic wspanialszego w muzyce improwizowanej!

Chciałbym aby ten rok okazał się na tyle łaskawy, że ukazałoby się moje nowe autorskie wydawnictwo z gotowym obecnie projektem Audiofeeling Trio. W lipcu będą miały również miejsce dwie premiery. Pierwsza to projekt z Grzechem Piotrowskim, Poogie Bellem, Hadrien Feraud i Patchesem Stewartem, w którym wezmę udział. Druga to mój nowy Ethno Collective z udziałem Mino Cinelu, Theodossi Spassov’em, Jorgosem Skoliasem i Grzechem. Wakacje spędzę pracując 3 tygodnie z World Orchestra Grzecha Piotrowskiego gdzie będziemy przygotowywać festiwal na Cape Verde u wybrzeży Senegalu. Podsumowaniem tej całorocznej intensywnej pracy będzie najbliższy Festiwal Jazz Juniors, który w tym roku zapowiada się imponująco. Szczegóły wkrótce.

piątek, 10 maja 2013

Szczypta refleksji po koncercie w Łodzi

Nie jest muzykiem wybitnym. Tak wszechstronnym jak Guthrie Govan, sprawnym technicznie jak Al di Meola. Ma jednak coś o wiele istotniejszego – swój własny, niepowtarzalny głos. Sposób w jaki artykułuje dźwięki, to jak one brzmią, płyną, następują po sobie, jest jedyny w swoim rodzaju. 

„Ja przede wszystkim pisze piosenki – mówi w wywiadach Knopfler - Guy Fletcher z mojego bandu bije mnie instrumentalnie na głowę”.

Młodzi muzycy marzą o tym, żeby być jak ich mistrzowie. Wszystko jedno kogo chcą naśladować – Tony'ego Emmanuela czy Warrena Haynesa. Zdarza się, że robią to naprawdę znakomicie.

W muzyce ważniejsza jest jednak osobowość. Albo mówiąc inaczej – sukces osiągają nie ci najsprawniejsi czy nawet najbardziej utalentowani wirtuozi. Zwyciężają ci, którzy mają swój indywidualny głos i opowieść do przekazania.

Takim kimś jest Mark Knopfler.




sobota, 4 maja 2013

Relacja: Leszek Możdżer i Lars Danielsson – Starzy i Młodzi w Krakowie

Nie brakuje na świecie malkontentów. Przecież Możdżer to gwiazda mainstreamu, celebryta, modniś. Sprzedał się już dawno temu i nie ma własnego stylu. Można zżymać się bez końca na Leszka Możdżera. Trudno jednak o bardziej wszechstronnego pianistę.

Bo z jednej strony, potrafi zagrać tonem czystym, przejrzystym, klarownym. Ale to nie dziwi nikogo, melodia to zawsze była mocna strona Możdżera.

Potem jednak dźwięk pianista preparuje, spontanicznie kładąc na strunach fortepianu szklankę czy ręcznik. I dokonuje nie lada zręcznych rytmicznych akrobacji. Fruwa nad klawiszami aż dech zapiera. Wydaje się, że improwizacja wyrzuciła go w nieznane lądy, by za sekundę ku zaskoczeniu publiczności, zagrać z Danielssonem wspólnie dźwięk w dźwięk skomplikowaną frazę.

Następnie inicjatywę przejmuje Lars. Zamienia kontrabas na wiolonczelę. Gra wolno, daje strunom wybrzmieć. W mgnieniu oka kreuje bezmiar przestrzeni i napięcia. Dźwięki następują po sobie niespiesznie, wibrują, rozchodzą się po kątach. Zajmuje to tak, że kompozycja zdaje się kończyć, zanim rozpoczęła się na dobre.

Finalnie obaj panowie traktują swoje instrumenty czysto rytmicznie. Po prostu uderzają w nie dłońmi. Płynie groove. Żwawy, giętki, błyskotliwy.

Jeśli za miarę relacji między dwojgiem ludzi uznamy szerokość pola ich porozumienia, to z całą pewnością Możdżer i Danielsson pozostają w związku nad wyraz intymnym. Ciągły kontakt wzrokowy, drobne gesty, uśmiechy dawały wrażenie, że muzycy nie mają przed sobą tajemnic. Ot, muzyka okazuje się najlepszą z możliwych sytuacji komunikacyjnych.

Pojawiły się utwory z nagranej w duecie „Passodoble” („Praying”). Nie brakło też kompozycji z pokrytego podwójną platyną albumu „The Time” („Easy Money”). Na bis z kolei muzycy wykonali „Svantetic” Krzysztofa Komedy.

Wszystko to się działo z łatwością, lekkim dotknięciem, wirtuozerią. Panowie byli tego wieczora w dobrej formie. Odprężeni, biła od nich energia, świeżość, elegancja.

No, chyba nie ma z nami już żadnych ponuraków.

Niechaj więc błogosławieni z wysoka i głębi będą Leszek Możdżer i Lars Danielsson!