wtorek, 2 kwietnia 2013

Recenzja: Tomasz Stańko "Wisława"

To jedna z takich płyt, o których z góry wiadomo, że nie można nic złego napisać. Mamy tu bowiem czołowe postaci polskiej kultury wysokiej. Najbardziej uznanego na świecie polskiego jazzmana -Tomasza Stańkę, który rozpoczął karierę u boku Krzysztofa Komedy, a później szybko piął się w górę by występować z największymi na świecie – Davem Hollandem, Cecilem Taylorem czy Jackiem DeJohnettem.

I mamy Szymborską, której nazwisko po tym jak dokonała się „tragedia sztokholmska” znane jest każdemu, nawet temu kompletnie się poezją nieinteresującemu, a odmieniane jest przez wszystkie przypadki najmłodszym obywatelom Rzeczpospolitej od wczesnych lat szkolnych.

Nie ma więc nic bardziej właściwego niż zakrzyknięcie z entuzjazmem zanim jeszcze wyciągnie się płytę z pudełka.

Myśmy jednak opakowanie postanowili otworzyć.

I znaleźliśmy w nim nawet nie jedną, a dwie płyty. Ponad 100 minut muzyki.



Muzyki wolnej, przydymionej, nieco mglistej konsystencji. Tomasz Stańko i podążająca za nim trupa w osobach: David Virelles (fortepian), Thomas Morgan (kontrabas), Gerald Cleaver (perkusja), stawia kroki jak się zdaje na początku odrobinę ospale.

Z pierwszego planu najczęściej nie schodzi trębacz. Momentami ponury, zawsze bardzo liryczny, a niekiedy nawet świdrująco-free jazzowy. Jest w grze Stańki to, co podoba nam się niezmiennie od lat. Bogactwo tonu. Dźwięki wydobywane z jego instrumentu są tak obfite w barwy i odcienie, że nasz umysł skłonny jest ulec iluzji i nie odbierać ich jedynie jako wrażeń słuchowych, lecz widzieć w nich niewyczerpany repertuar smaków i zapachów.

Jak to się wszystko ma do poezji Wisławy Szymborskiej trudno powiedzieć. Nie ma tu z pewnością wiele z poczucia humoru poetki i jej dystansu do opisywanej rzeczywistości. Jest za to co innego. „Wisława” to płyta niebanalna, ale opowiedziana prostymi zdaniami. Jeśli postawimy sobie za punkt honoru znalezienie jakiegoś wspólnego mianownika między muzyką Stańki, a poezją Szymborskiej, to pewnie należałoby pójść w tym kierunku.

Nagranie to zdecydowanie nie byle jakie, choć do wybitności może tu trochę brakuje. Przede wszystkim większej autonomii pozostałych członków zespołu. Mimo pewnego zakresu swobody, nie wyłamują się z traktu wytyczanego przez Stańkę.

Podsumowując: krzyczeć z radości można było przed otwarciem pudełka, krzyczeć można i po. Choć to drugie zapewne bardziej przyjemne.