sobota, 9 marca 2013

Recenzja: Pat Metheny „The Orchestrion Project”


Było tak: wizyta u dziadków. Młodego Pata nudzą rozmowy dorosłych przy stole. Wymyka się więc ze swoim kuzynem pobuszować trochę po wielkim domu. Chłopcy długo się nie zastanawiają, od razu dają nura do piwnicy. A tam, znajdują coś co na zawsze zmieni życie przynajmniej jednego z nich.

Pianola. Mechaniczne, napędzane siłą nóg pianino. Zdolne zagrać każdą melodię zapisaną na specjalnych rolkach. Choć instrument pokryty był grubą warstwą kurzu i zdawał się być nie używany od dziesiątek lat, chłopcy wypróbowali wszystkie rolki. „To jest coś! Niby staroć, ale zupełnie jak z filmu science fiction” – myślał Pat.

Pat Metheny rośnie zdrowo. I szybko robi karierę jako muzyk. W wieku 19 lat poznaje słynnego wibrafonistę Gary’ego Burtona, który zaprasza go do współpracy. Pierwsze płyty nagrywa zaś z z Jaco Pastoriusem. Nie mija długa chwila, a Metheny rozbłyska jako jedna z najjaśniejszych gwiazd jazzowego światka. Dziś znamy go wszyscy.

Mimo upływu lat, kolejnych nagród Grammy, jest jednak coś co nie daje Methenemu spokoju. Wspomnienie z dzieciństwa – mechaniczna pianola.

Pat znowu daje nura. Tym razem do biblioteki. Tam pochłaniają go książki o Orchestrionie. Wielkiej XIX wiecznej szafie grającej – o wiele bardziej skomplikowanej niż dziadkowa pianola.

Metheny zatrudnia sztab naukowców i mechaników: chce mieć orchestrion na miarę XXI wieku. Efekt przechodzi najśmielsze oczekiwania. Wielka maszyna składa się z przeróżnego rodzaju bębenków, dzwoneczków, cymbałów, marimb, robotów gitarowych, czyneli, rur, wibrafonu, czy nawet odpowiednio nastrojonych butelek z wodą, w które specjalna pompa dmucha powietrze. Wszystko to wprawiają w ruch młoteczki, popychacze, ciągadełka. W 2010 roku Pat wydaje przełomową płytę „Orchestrion” i wyrusza w trasę koncertową. Z Orchestrionem zwiedza niemal każdy zakątek świata. Także Polskę.



Orchestrion zdaje egzamin. Nad wszystkim czuwa Metheny. Autokrata, demiurg, szaleniec, wynalazca. Jednym gestem wprawiający w działanie całe uniwersum ruchów i dźwięków. Wbrew opiniom sceptyków, muzyka nie pada ofiarą swojej mechaniczności – mogłaby przecież być statyczna, kwadratowa, sztuczna. Jest zupełnie inaczej. Ma mnóstwo przestrzeni, warstw, pełna jest życia i charakterystycznych dla Metheny’ego melodii.

Dziś mamy rok 2013 i znów głośno robi się o Methenym i jego Orchestrionie. „The Orchestrion Project” wydany zostaje zarówno w wersji audio (podwójne CD) jak i video (DVD/Blue Ray). Okładka CD określa zawartość krążków jako „ścieżkę muzyczną do filmu nagranego przez braci Pierre & Francois Lamourex” (wersja video).

Nie jest to rzecz jasna film fabularny. To po prostu zapis live występu solowego Pata i jego instrumentarium w opuszczonym kościele w Brooklynie. Stanowić ma on dokumentację show koncertowego, jakie dawał gitarzysta w czasie światowego tournée.

Mamy tu przede wszystkim świeże aranżacje („pozwalające uwolnić pełnię potencjału Orchestrionu” – jak twierdzi wydawca) utworów z wydanej trzy lata temu płyty „Orchestrion”. Te jednak nie różnią się zasadniczo od swoich pierwowzorów. Oprócz tego na płytach znajdują się nowe odsłony melodii świetnie znanych z innych płyt Metheny’ego – takich jak „Tell Her You Saw Me” czy „Stranger in Town”. Całkiem nowe są tu tylko dwa utwory-improwizacje.

I to właśnie stanowi największą wadę wydawnictwa. Nie znajdziemy tu wiele nowości. Jeśli ktoś ma już „Orchestrion”, może sobie „The Orchestrion Project” odpuścić. Chyba, że zdecyduje się na wersję DVD/Blue-Ray. Wszak efekt wizualny odgrywa tu niebagatelną rolę.

Mimo, że sama historia mechanicznej orkiestry jest fascynująca, to na najnowszym albumie Pata Metheny’ego rewolucji żadnej nie znajdziemy. To po prostu kolejna porcja muzyki od dużego już chłopca, którego doskonale znamy, wzbogacona o dużą zabawkę, którą poznać też już zdążyliśmy.

Recenzja: Wayne Shorter „Without a Net”


Stało się. Wayne Shorter, jeden z ostatnich żyjących gigantów jazzu, członek zespołów Arta Blakeya, Milesa Davisa, lider Weather Report znowu nagrywa dla Blue Note Records. Na powrót do legendarnej wytwórni saksofonista kazał czekać 43 lata.

Z obecnym kwartetem występuje od roku 2000. To długo. Najdłużej ile grał Shorter w niezmienionym składzie. Już od 13 lat towarzyszą mu: Brian Blade na perkusji, John Patituci na kontrabasie i Danilo Perez na fortepianie. Razem wliczając w to najnowszy „Without a Net” nagrali 3 albumy i dali się poznać jako jeden z najznakomitszych kwartetów współczesnego jazzu.

Wciąż poszukują, nadal odrzucają konwencje i banały. Bo przecież zwykle jazz wygląda tak: sekcja rytmiczna gra constant tworząc stałe podłoże, a u góry latają rozimprowizowane dęciaki.

Tu jest zupełnie inaczej. Muzyka Shortera przeżarta jest improwizacją aż do gleby. Improwizują na równych prawach wszyscy członkowie kwartetu. Choć słowo improwizują można by zastąpić wyrażeniem: harują w pocie czoła z ogromną intensywnością.

Nie ma więc tutaj żadnego trwałego punktu oparcia (na co zresztą wskazuje tytuł albumu). Wszystko zawieszone jest w powietrzu, decyzje podejmowane są na bieżąco i często dosłownie w ostatniej chwili.

Rezultatem przyjęcia takiej filozofii gry i nadludzkich umiejętności wszystkich występujących tu postaci jest superświadoma dźwiękowa struktura. Nieskończenie i rozłącznie ruchoma we wszystkich swoich aspektach. Oglądająca samą siebie i sama do siebie się odnosząca. Niezwykle czuła i nieustannie konstruująca się od podstaw i przeobrażająca. Nie ma tu nic statycznego.

Ta muzyka potrafi się nagle załamać, zamyślić i ruszyć w zupełnie nieprzewidywalnym kierunku. To wszystko dzięki niewiarygodnej chemii, ocierającej się o telepatię zachodzącej między członkami zespołu. Ilość wymienianych i przetwarzanych informacji, komunikatów, gestów, znaków mniejszego czy większego kalibru jest wprost porażająca.

Wiele tu grania na pograniczu dysonansu, rytmicznych połamańców, niepokojącej atmosfery. Za to ostatnie w wielkiej mierze odpowiada grający na fortepianie Danilo Perez. Brian Blade z kolei momentami wybucha tak gwałtownie i porywczo, że zaskoczony słuchacz podskakuje na fotelu.
Sam Shorter gra głównie na wysoko brzmiącym, piskliwym i szorstkim saksofonie sopranowym. Jest taki moment w 23 minutowym Pegasusie, który stanowi punkt centralny nagrania, kiedy Wayne Shorter zaczyna grać solo, a Pattituci gra groove tak nieoczywisty i zręczny, że aż któryś z członków zespoły krzyczy głośno: „oh, my god!”.

Jest w tym okrzyku zachwyt, ale i odrobina przestrachu, właściwego obcowaniu z czymś zupełnie niezwykłym.

Trudna to muzyka, wymagająca jak diabli, a w dodatku jakby nieuchwytna. Tak żywa i świadoma, że zdaje się zmieniać pod wpływem faktu bycia słuchaną. Autor recenzji też trochę się jej boi, lecz jeszcze bardziej nią zachwyca. I tylko raz po raz pokrzykuje: „o mój Boże!”.